wracaly. Machajac jedna reka, druga owinelam j chustka i unioslam galezie ostrokrzewu. Wyraznie oburzone owady obijaly sie o moja twarz i rece.
Muchy zwabil plytki grob, ukryty przez grube liscie. Patrzyla z niego ludzka twarz, rysy zmienialy ruchome cienie rzucane przez liscie. Pochylilam sie, by popatrzec z bliska, i az cofnelam sie przerazona.
To juz nie byla twarz, ale czaszke pozbawily skory owady. To, co wydawalo sie byc oczami, nosem i ustami, bylo w rzeczywistosci grupkami malenkich krabow, poruszajaca sie masa, ktora pokrywala czaszke i zerowala na tkance.
Kiedy sie rozejrzalam, stwierdzilam, ze byli tez inni oportunisci. Po prawej stronie lezal znieksztalcony fragment klatki piersiowej. Kosci reki, nadal polaczone pasmami wyschnietych wiazadel, wystawaly z podszycia poltora metra dalej.
Puscilam krzaki i przysiadlam na pietach, unieruchomiona zimnym, okropnym uczuciem. Katem oka dostrzeglam zblizajacego sie Sama. Cos mowil, ale slowa do mnie nie docieraly. Gdzies milion kilometrow stad ktos wlaczyl silnik, a potem go wylaczyl.
Chcialam byc gdzies indziej. Byc kims innym. Kims, kto nie spedzil wielu lat wachajac won smierci i patrzac na ostateczne ponizenie, ktore jej towarzyszy. Kims, kto nie spedza kazdego dnia przywracajac ludzkiemu cialu dawna postac, ktora zostala znieksztalcona przez alfonsow, rozwscieczonych partnerow, nerwowych kokainistow i psychopatow. Przyjechalam na wyspe poszukujac ucieczki od brutalnosci mojej pracy. Ale smierc znalazla mnie i tutaj. Czulam sie przytloczona. Kolejny dzien. Kolejna smierc. Kolejny dzien smierci. Moj Boze, ile bedzie jeszcze takich dni?
Poczulam reke Sama na swoim ramieniu i unioslam glowe. Druga reka zaslanial nos i usta.
– Co jest?
Glowa wskazalam zarosla, a on noga je odchylil.
– Jasna cholera.
Zgodzilam sie.
– Jak dlugo to tu jest?
Wzruszylam ramionami.
– Kilka dni? Tygodni? Lat?
– Dla twojej wyspiarskiej fauny to byla szczesliwa passa, bo wieksza czesc ciala pozostala nienaruszona. Nie potrafie okreslic, w jakim jest stanie.
– Malpy tego nie odkopaly. One nie ruszaja miesa. To te cholerne sepy.
– Sepy?
– Tak, sepy amerykanskie. One uwielbiaja malpia padline.
– A moze to szopy?
– Moze. One uwielbiaja ostrokrzew, ale nie sadze, by jadaly padline.
Spojrzalam na grob.
– Cialo lezy na boku, prawe ramie tuz pod powierzchnia. Won na pewno zwabila padlinozercow. Sepy i szopy pewnie do spolki kopaly i jadly. Wyciagnely reke i szczeke, kiedy rozklad oslabil stawy. – Wskazalam zebra. – Zjadly odcinek klatki piersiowej i to tez wyciagnely. Reszta ciala prawdopodobnie lezala zbyt gleboko, zbyt ciezko bylo sie do niej dostac, wiec ja zostawily.
Kijem przyciagnelam reke. Chociaz lokiec nadal byl w calosci, brakowalo koncow kosci dlugich; wzdluz nierownych, sekatych brzegow widac bylo gabczaste srodki.
– Widzisz, jak odgryzly konce? To na pewno zwierzeta. A to? – Wskazalam maly, okragly otwor. – To slad zeba. Cos malego, pewnie szop.
– Skurczybyk.
– A reszte roboty wykonaly robaki i kraby.
Podniosl sie, wykonal polobrot i obcasem kopnal grudke ziemi.
– Jezu Chryste. Co teraz?
– Teraz zadzwonisz do tutejszego koronera, a on albo ona, zadzwoni do swojego antropologa. – Podnioslam sie i otrzepalam dzinsy z piasku. – A potem wszyscy porozmawiacie z szeryfem.
– To jakis pieprzony koszmar. Nie pozwole ludziom paletac sie po tej wyspie.
– Nie musza paletac sie po calej wyspie, Sam. Musza tylko przyjsc tutaj, zabrac cialo, moze puscic psa, zeby sprawdzic, czy nie ma tu innych zwlok.
– Jak…? Cholera. To niemozliwe. – Po skroni splynela mu kropelka potu. Zaciskal i rozluznial zeby.
Przez chwile zadne z nas nic nie mowilo. Wokol brzeczac krazyly muchy.
W koncu Sam przerwal cisze.
– Musisz sama to wszystko zrobic.
– Co zrobic?
– To, co musi byc zrobione. Wykopac to. – Kiwnal reka w kierunku grobu.
– Nie ma mowy. Nie moja jurysdykcja.
– Gowno mnie obchodzi, czyja to jest jurysdykcja. Nie pozwole zadnym palantom tu sie krecic, niszczyc wyspe, spieprzyc moja prace i zarazac moje malpy. Nie ma mowy. To ja jestem cholernym burmistrzem, a to jest moja wyspa. Bede siedzial w doku z bronia, jezeli mi sie tu zleca.
Znowu na czolo wystapila mu zyla, a sciegna szyi napiely sie jak cieciwy luku. Dzgal powietrze palcem dla podkreslenia kazdego argumentu.
– Za ten wystep nalezy ci sie Oskar, ale ja i tak tego nie zrobie. Dan Jaffer z Uniwersytetu Poludniowej Karoliny w Columbia zajmuje sie sprawami antropologicznymi w Poludniowej Karolinie i prawdopodobnie do niego zadzwoni twoj koroner. Dan ma licencje i jest naprawde swietny.
– Ale ten Dan Jaffer moze byc nosicielem wirusa gruzlicy!
Nie bylo sensu mu odpowiadac.
– To dla ciebie pryszcz! Moglabys go wykopac i przekazac wszystko temu Jafferowi.
Nadal nic nie mowilam.
– Dlaczego nie, u diabla, Tempe? – Patrzyl na mnie z wsciekloscia.
– Wiesz, ze jestem w Beaufort w calkiem innej sprawie. Obiecalam tym facetom, ze z nimi popracuje, a w srode musze byc z powrotem w Charlotte.
Tak naprawde to wcale nie o to chodzilo; ja po prostu nie chcialam miec z tym nic wspolnego. Nie bylam psychicznie przygotowana na to, by pogodzic sie ze splugawieniem mojego wyspiarskiego sanktuarium przez obrzydliwa smierc. Od kiedy pierwszy raz spojrzalam na szczeke, rozne obrazy powiazane z przypadkami z przeszlosci stawaly mi przed oczami. Uduszone kobiety, okaleczone dzieci, mlodzi mezczyzni z podcietymi gardlami i niewidzace oczy bez wyrazu. Jezeli wyspa stala sie scena rzezi, ja nie chcialam w tym uczestniczyc.
– Porozmawiamy o tym w obozie – powiedzial wreszcie Sam. – Nie mow o tym nikomu.
Ignorujac jego wladczy ton, zawiazalam moja chustke na galezi ostrokrzewu i wrocilismy.
Kiedy zblizylismy sie do drogi, dostrzeglam zdezelowana furgonetke w poblizu miejsca, gdzie weszlismy miedzy drzewa. Samochod pelen byl workow z pokarmem dla malp, a na platformie stal ponadtysiaclitrowy zbiornik na wode. Sprawdzal go Joey.
Sam zawolal do niego:
– Poczekaj chwile.
Joey potarl usta wierzchem dloni i skrzyzowal rece. Mial na sobie dzinsy i bluze z odcietymi rekawami i sciagaczem pod szyja. Przetluszczone blond wlosy zwisaly z obu stron twarzy.
Patrzyl na nas, kiedy sie zblizalismy, oczy ukryl za okularami przeciwslonecznymi, a usta zacisnal w waska linie. Jego cialo wydawalo sie nienaturalnie napiete.
– Niech nikt nie zbliza sie do stawu – rozkazal mu Sam.
– Alice znowu dorwala malpe?
– Nie – ucial Sam. – Dokad zabierasz te karme?
– Do miejsca dokarmiania numer siedem.
– Zostaw ja tam i wracaj.
– A co z woda?