Kiedy skonczylam, zebralam naczynia ze stolu i poszlam po moja teczke. Zdjecia z autopsji polozylam po lewej stronie, a raport Hardawaya przed soba. Dlugopis wypisal mi sie po kilku linijkach notatek. Wstalam wiec i poszlam do salonu po drugi.
Widok osoby stojacej na werandzie przyspieszyl bicie mojego serca. Nie mialam pojecia, kto to jest ani jak dlugo tam stoi.
Ten ktos sie akurat obrocil, podszedl do okna i zajrzal przez nie. Nasze oczy sie spotkaly i w pierwszej chwili nie moglam uwierzyc w to, co widze.
Natychmiast podeszlam do drzwi i je otworzylam.
Stala z wypchnieymi do przodu biodrami, z rekami zacisnietymi na paskach plecaka. Brzeg spodnicy siegal prawie kostek stop obutych w wysokie buty na grubej podeszwie. W swietle porannego slonca jej wlosy lsnily miedzia.
Slodki Jezu, pomyslalam. Co teraz?
Kathryn przemowila pierwsza.
– Musze porozmawiac. Ja…
– Tak, oczywiscie. Wejdz, prosze. – Odsunelam sie i wyciagnelam reke. – Pozwol mi wziac twoj plecak.
Weszla do srodka, zsunela plecak z ramion i upuscila go na podloge, nie spuszczajac ze mnie wzroku.
– Ja wiem, narzucam sie pani i to…
– Kathryn, nie mow glupstw. Milo mi cie widziec. Po prostu tak mnie zaskoczylas, ze przez chwile nie wiedzialam, co sie dzieje.
Otworzyla usta, ale nic nie powiedziala.
– Moze bys cos zjadla?
Nie musiala nic mowic.
Objelam ja ramieniem i posadzilam przy kuchennym stole. Wcale nie protestowala. Zebralam zdjecia i raport na jedna strone stolu.
Kiedy opiekalam dla niej bajgia, smarowalam go smietankowym serem i nalewalam do szklanki sok pomaranczowy, ukradkiem spogladalam na mojego goscia. Kathryn utkwila wzrok w blacie stolu, a rekami wygladzala niewidoczne faldki na serwetce, ktora przed nia polozylam. Jej palce splataly i rozplataly fredzelki, prostujac kazda kepke i ukladajac rownolegle do pozostalych.
Z ciekawosci az mnie sciskalo w dolku. Jak ona sie tu dostala? Uciekla? Gdzie jest Carlie? Zaczekalam z pytaniami, zanim nie zjadla.
Kiedy skonczyla i odmowila dokladki, posprzatalam ze stolu i usiadlam obok niej.
– No dobrze. Jak mnie znalazlas? – Poklepalam ja po rece i usmiechnelam sie zachecajaco.
– Pani dala mi swoja wizytowke. – Wyjela ja z kieszeni i polozyla na stole. Palce powedrowaly z powrotem do serwetki. – Dzwonilam pod numer w Beaufort kilka razy, ale pani nigdy nie bylo. Wreszcie odebral jakis pan i powiedzial, ze wrocila pani do Charlotte.
– To byl Sam Rayburn. Mieszkalam na jego lodzi.
– W kazdym razie zdecydowalam sie wyjechac z Beaufort. – Podniosla na mnie wzrok, a zaraz potem znowu spuscila. – Przyjechalam tu autostopem i poszlam na uniwersytet, ale zabralo mi to wiecej czasu, niz myslalam. Kiedy dotarlam do campusu, pani juz wyszla. Znajoma mnie przenocowala, a dzis rano podwiozla mnie do pani po drodze do pracy.
– Skad wiedzialas, gdzie mieszkam?
– Ona to sprawdzila w jakiejs ksiazce.
– Rozumiem. – Mojego adresu na pewno nie bylo w uniwersyteckiej ksiazce telefonicznej. – Ciesze sie, ze tu jestes.
Skinela glowa. Wygladala na wykonczona. Miala zaczerwienione oczy i ciemne cienie pod nimi.
– Oddzwonilabym do ciebie, ale nie zostawilas zadnego numeru. Kiedy razem z detektywem Ryanem bylismy u was we wtorek, nie widzielismy tam ciebie.
– Bylam tam, ale… – Jej glos sie zalamal.
Poczekalam.
Birdie pojawil sie w drzwiach i wycofal sie, zniechecony napieciem. Zegar wybil polowe godziny. Palce Kathryn nie puszczaly fredzli. Wreszcie nie wytrzymalam.
– Kathryn, gdzie jest Cariie? – Polozylam swoje dlonie na jej.
Spojrzala na mnie. Oczy miala puste, bez wyrazu.
– Oni sie nim zajmuja. – Zabrzmiala jak dziecko, ktore odpiera oskarzenie.
– To znaczy kto?
Uwolnila swoje rece, oparla na stole lokcie i potarla skronie. Znowu patrzyla na serwetke.
– Czy Cariie jest na Swietej Helenie?
Znowu skiniecie,
– Chcialas go tam zostawic?
Pokrecila glowa i znowu siegnela do skroni.
– Czy z malym wszystko w porzadku?
– To jest moje dziecko! Moje!
Zdziwila mnie tym naglym wybuchem.
– Umiem sie nim zajac. – Kiedy uniosla glowe, na obu policzkach blysnely lzy. Jej oczy wpatrywaly sie w moje.
– A kto twierdzi, ze nie?
– Jestem jego matka. – Glos jej drzal. Z jakiego powodu? Z wyczerpania? Strachu? Urazy?
– Kto opiekuje sie Carlie'em?
– A jezeli nie mam racji? Jezeli to wszystko prawda? – Znowu patrzyla na stol.
– Co ma byc ta prawda?
– Kocham moje dziecko. Chce dla niego jak najlepiej.
Jej odpowiedzi nie pasowaly do moich pytan. Byla w jakichs ciemnych miejscach, jakby kolejny raz prowadzac jakas rozmowe ze soba. Ale tym razem mialo to miejsce w mojej kuchni.
– Oczywiscie, ze tak.
– Nie chce, zeby umarl. – Rece jej drzaly, gdy bawila sie fredzelkami serwetki. Tym samym ruchem glaskala glowke dziecka.
– Czy on jest chory? – zapytalam zaniepokojona.
– Nie. Jest idealnie zdrowy. – Slowa byly ledwie slyszalne. Na serwetke spadla lza.
Bezradnie spojrzalam na mala, ciemna plamke.
– Kathryn, nie wiem, jak mam ci pomoc. Musisz mi powiedziec, co sie dzieje.
Zadzwonil telefon, ale nie zwrocilam na to uwagi. Z drugiego pokoju dotarlo do mnie klikniecie, moj glos na sekretarce, potem sygnal, a po nim metaliczny glos. Znowu klikniecie i cisza.
Kathryn sie nie poruszyla. Jakby sparalizowaly ja mysli, przez ktore byla torturowana. W ciszy jej bol byl niemal wyczuwalny; czekalam.
Kilka nastepnych kropelek spadlo na niebieskie plotno. Dziesiec. Trzynascie.
Po chwili, ktora wydawala sie wiecznoscia, Kathryn uniosla glowe. Wytarla oba policzki i zaczesala wlosy do tylu, potem splotla palce i obie dlonie polozyla ostroznie na samym srodku serwetki. Dwa razy odchrzaknela.
– Nie wiem, jak to jest zyc normalnie. – Usmiechnela sie skromnie. – Dopiero w tym roku stwierdzilam, ze nie wiem.
Spuscila wzrok.
– To chyba ma cos wspolnego z narodzinami Carlie'ego. Nigdy nie watpilam w nic, zanim sie nie urodzil. Nigdy nie przyszlo mi do glowy, by zadawac pytania. Uczylam sie w domu, wiec to, co wiem… – Kolejny usmiech.
– Nie wiem wiele o swiecie. – Zamyslila sie na moment. – O swiecie wiem to, co oni chca, bym wiedziala.
– Oni?
Tak mocno zacisnela dlonie, ze pobielaly jej kostki.