twarzy pojawil sie wyraz skrajnego zdziwienia. Zauwazylam, ze jest Azjata, chociaz w ciemnosci widac bylo tylko jego osle zeby i zaskoczone oczy.

Przywarlam do sciany, w rownym stopniu dla wsparcia, co dla oslony. Poslal mi spojrzenie pelne zdziwienia, potrzasnal glowa jakby zaklopotany, po czym kolyszac sie na nogach ruszyl wzdluz ulicy, wciskajac koszule do spodni i zapinajac zamek.

Przez chwile po prostu stalam w miejscu, uspokajajac lomoczace nieprzytomnie serce.

To wloczega, ktory chcial sie tylko wyproznic. I juz sobie poszedl.

A co by bylo, gdyby to byl St. Jacques?

Dobrze, ze nie byl.

Nie zostawilas sobie drogi ucieczki. Zachowujesz sie jak kretynka. Dasz sie zaraz zabic.

To byl tylko wloczega.

Idz do domu. J.S. ma racje. Zostaw to glinom.

Oni sobie z tym nie poradza.

To nie jest twoj problem.

Ale Gabby, tak.

Pewnie jest w Ste. Adele.

Kiedys tam u niej bylam.

Uspokoiwszy sie nieco, wznowilam obserwacje. Znowu pomyslalam o patronie tego przybytku. I skojarzylam. Taniec swietego Wita. Szeroko rozpowszechniony w szesnastym wieku. Ludzie robili sie nerwowi i drazliwi, a ich konczyny zaczynaly swedziec. Mysleli, ze to jakis rodzaj histerii i oddawali sie w opieke swietego. W takim razie co ze swietym Elmo? Ogien? Tak! Ognie swietego Elma. Mialo to chyba cos wspolnego z ziarnem zarazonym sporyszem… Zdaje sie, ze po tym tez ludzie wariowali.

Potem myslalam o miastach, do ktorych chcialabym pojechac. Abilene. Bangkok. Chittagong. Zawsze podobala mi sie ta nazwa, Chittagong. Moze pojade do Bangladeszu. Doszlam do litery D, kiedy Julie wyszla z St. Vitusa i spokojnym krokiem ruszyla po ulicy. Ja czekalam. Juz mi nie byla potrzebna.

Nie musialam dlugo czekac. Moja ofiara tez wyszla. Dalam mu odejsc na jakies pol kwartalu, po czym ruszylam za nim. Jego ruchy przypominaly mi szperajacego w smieciach szczura. Szedl powoli przed siebie, zgarbiony, ze spuszczona glowa, przyciskajac torebke do piersi. Kiedy za nim szlam, porownywalam jego sylwetke do tej, ktora widzialam uciekajaca z pokoju przy Berger Street. Z tego, co pamietalam, nie za bardzo do siebie pasowaly, ale St. Jacques byl zbyt szybki, a jego pojawienie zbyt niespodziewane. To moze byc on, ale ja po prostu nie zdazylam mu sie wtedy dobrze przyjrzec. Ten facet z pewnoscia nie ruszal sie szybko.

Trzeci raz w ciagu trzech godzin kluczylam po labiryncie nie oswietlonych, bocznych ulic, podazajac za ofiara tak blisko, jak smialam. Modlilam sie o to, zeby nie wstapil do kolejnej piwiarni. Nie mialam juz ochoty na dalsza obserwacje.

Niepotrzebnie sie martwilam. Po chwili kluczenia w plataninie bocznych ulic i uliczek, mezczyzna skrecil po raz ostatni i wszedl prosto do budynku z szarego kamienia z lukiem nad wejsciem. Ten dom wygladal jak setki innych, ktore mijalam tego wieczora, chociaz byl nieco mniej zapuszczony, kamien troche mniej brudny, a przerdzewialym schodom prowadzacym do drzwi nie az tak bardzo trzeba bylo farby.

Szybko wspial sie po schodach, czemu towarzyszyly glosne, metaliczne dzwieki jego krokow, po czym zniknal w drzwiach zdobionych rzezbionymi ornamentami.

Prawie natychmiast na drugim pietrze zapalilo sie swiatlo, ukazujac na wpol otwarte okno i nieruchomo wiszace zaslony. Za nimi widac bylo ciemna sylwetke ruszajaca sie po pokoju.

Przeszlam przez ulice i czekalam. Tym razem nie odkrylam zadnego przejscia.

Przez chwile sylwetka ruszala sie to do przodu, to do tylu, po czym zniknela.

Czekalam.

To on, Brennan. Wynos sie stad.

Moze kogos odwiedza. Moze cos zostawia.

Masz go. Ruszaj juz.

Spojrzalam na zegarek – dwadziescia po jedenastej. Jeszcze wczesnie. Jeszcze dziesiec minut.

Nie trwalo to nawet tyle. Sylwetka pojawila sie ponownie, uniosla okno maksymalnie do gory i zniknela. Potem w pokoju zgaslo swiatlo. Czas spac!

Czekalam jeszcze piec minut, zeby sie upewnic, ze nikt nie wychodzi z budynku i juz nie musialam wiecej siebie przekonywac. Ryan i chlopaki moga go stad sciagnac.

Zapisalam adres i zaczelam kluczyc w strone samochodu, majac nadzieje, ze uda mi sie go znalezc. Powietrze bylo ciagle ciezkie, a upal rownie uciazliwy jak po poludniu. Liscie i zaslony wisialy nieruchomo, jakby je wyprano i powieszono, zeby wyschly. Neony St. Laurent migotaly nad szczytami ciemnych budynkow, oswietlajac labirynt ulic, ktorymi przemykalam.

Na zegarze w tablicy rozdzielczej byla polnoc, kiedy wjechalam do garazu. Idzie mi coraz lepiej. Jestem w domu przed switem.

Najpierw nie zarejestrowalam halasu. Bylam juz przy wyjsciu z garazu i wybieralam klucz, by w koncu dotarl do mojej swiadomosci. Stanelam, zeby posluchac. Wysoki pisk dobiegal zza moich plecow, gdzies kolo glownego wjazdu.

Kiedy szlam w tamta strone, starajac sie namierzyc jego zrodlo, dzwiek zrobil sie czystszy i stal sie ostrym, pulsujacym piskiem. Gdy podeszlam blizej, zobaczylam, ze dobiega on z drzwi po prawej stronie rampy. Chociaz drzwi wygladaly na zamkniete, zamek nie byl i dlatego wlaczyl sie alarm.

Popchnelam, a potem pociagnelam za metalowy uchwyt, dokladnie zamykajac drzwi. Pisk gwaltownie sie urwal i w garazu zapanowala glucha cisza. Zapamietalam, by powiedziec Winstonowi o tym, ze cos sie zepsulo.

Po kilku godzinach spedzonych w goracych i brudnych kryjowkach, czulam, ze w mieszkaniu jest chlodno i rzesko. Przez chwile stalam w przedpokoju, pozwalajac zimnemu powietrzu schlodzic moja rozgrzana skore. Birdie zaczal ocierac sie o moja noge, wyprezajac kark i mruczac na powitanie. Spojrzalam na niego. Delikatne, biale wloski przylgnely do moich spoconych nog. Poglaskalam go po glowie, dalam mu jesc i sprawdzilam wiadomosci na automatycznej sekretarce. Jedna pusta. Poszlam pod prysznic.

Kiedy namydlalam sie i splukiwalam, przypominalam sobie wydarzenia dzisiejszego wieczora. Co zdolalam osiagnac? Teraz wiedzialam, gdzie mieszka schizol lubiacy bielizne. Przynajmniej zalozylam, ze to on, bo dzisiaj byl czwartek. I co z tego? Przeciez moze nie miec nic wspolnego z morderstwami.

Ale jakos nie moglam siebie do tego przekonac. Dlaczego? Dlaczego myslalam, ze ten facet jest w to zamieszany? Dlaczego uwazalam, ze moim zadaniem jest go namierzyc? Dlaczego balam sie o Gabby? Przeciez Julie ma sie dobrze.

Po wyjsciu spod prysznica caly czas bylam podkrecona i wiedzialam, ze nie zasne, wiec wyjelam z lodowki kawalek brie, tomme de chevre de savoie i nalalam sobie lemoniady. Zawinelam sie w koldre, wyciagnelam na kanapie, obralam pomarancz i zjadlam ja z serem. Nie moglam sie skupic na dowcipach slynnego showmana. Znowu zaczelam rozmyslac.

Dlaczego spedzilam cztery godziny z pajakami i szczurami, zeby szpiegowac jakiegos faceta, ktory lubi ubierac dziwki w bielizne? Dlaczego nie zostawic tego glinom?

Caly czas to wracalo. Dlaczego po prostu nie powiedzialam Ryanowi tego, co wiem i nie poprosilam go, zeby przycisnal tego faceta?

Bo to sprawa osobista. Ale nie tak, jak sobie wmawialam. To nie chodzi tylko o czaszke w ogrodzie, o napasc na moje czy Gabby bezpieczenstwo. Cos innego sprawialo, ze te sprawy staly sie moja obsesja, cos glebszego i bardziej przejmujacego. W ciagu nastepnej godziny, krok po kroczku, przyznalam sie sama przed soba, jakie byly prawdziwe powody moich poczynan. Prawda byla taka, ze ostatnio przerazalam siebie sama. Codziennie ogladalam jakas gwaltowna smierc. Jakas kobiete zabita przez jakiegos mezczyzne i wrzucona do rzeki, wyrzucona na wysypisko czy porzucona w lesie. Polamane kosci jakiegos dziecka odkryte w pudelku, kanale czy plastikowym worku. Dzien po dniu czyscilam je, badalam i stawialam diagnoze. Pisalam raporty. Skladalam zeznania. I czasami nic nie czulam. Profesjonalny dystans. Kliniczny brak zainteresowania. Ogladalam smierc za czesto, ze zbyt bliska i balam sie, ze zaczyna dla mnie tracic swoje glebokie znaczenie. Wiedzialam, ze nie moge cierpiec z powodu czlowieka, ktorym kiedys byly wszystkie ze zwlok, z ktorymi mialam do czynienia. To by bardzo

Вы читаете Zapach Smierci
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×