— Ile ma lat? — zapytal.
— Czternascie — odparl Makepeace Smith. — Zaczal nauke, kiedy mial jedenascie.
— Troche za duzy do terminu, nie sadzicie?
— Przyszedl spozniony o rok. To przez te wojne z Francuzami i Czerwonymi. Pochodzi z Wobbish.
— To byly ciezkie lata — mruknal Hank. — Mialem szczescie, ze przez caly czas bylem w Irrakwa. Szukalem studni pod wiatraki na drodze kolei, co ja wtedy budowali. Czternascie, aha. Jest wysoki. Pewnie i tak naklamal co do swoich lat.
Jesli chlopcu nie spodobalo sie, ze go nazywaja klamca, nic nie dal po sobie poznac. A to rozzloscilo Hanka jeszcze bardziej. Chlopak byl niby oset pod siodlem: draznil.
— Nie — wyjasnil kowal. — To wiemy. Urodzil sie w Hatrack River, akurat czternascie lat temu, kiedy jego rodzina przejezdzala tedy w drodze na zachod. Na wzgorzu pochowalismy jego najstarszego brata. Ale trzeba przyznac, ze jak na swoj wiek jest duzy.
Mogliby dyskutowac o koniu, nie o czlowieku. Ale Alvinowi wyraznie to nie przeszkadzalo. Stal obojetnie i patrzyl przez nich na wylot, jakby byli ze szkla.
— Czyli zostalo mu jeszcze cztery lata terminu? — upewnil sie Hank.
— Troche dluzej. Az bedzie mial prawie dziewietnascie.
— No, ale skoro juz tyle umie, pewnie wykupi sie wczesniej i zostanie czeladnikiem.
Hank zerknal na chlopaka, ale ten nie zareagowal.
— Raczej nie — burknal Makepeace Smith. — Radzi sobie z konmi, ale przy kowadle jest marny. Kazdy umie przybic podkowe, ale tylko prawdziwy kowal wykuje ostrze pluga albo obrecz na kolo. Talent do koni w czyms takim nie pomaga. Ja na swoj majstersztyk robilem kotwice. Fakt, bylem wtedy w Netticut. Tutaj raczej nie potrzebuja kotwic.
Picklewing parsknal i zatupal — ale nie zatanczyl jak zawsze konie, kiedy nowe podkowy gdzies uwieraja. To byly dobre podkowy i dobrze przybite. Nawet to budzilo w Hanku zlosc na terminatora. I nie potrafil tego zrozumiec. Chlopak przybil ostatnia podkowe Picklewinga na nodze, ktora inny kowal moglby okulawic. Wyswiadczyl mu przysluge. Skad wiec ta wscieklosc, plonaca coraz mocniej, cokolwiek zrobil czy powiedzial ten maly?
Hank wzruszyl ramionami, probujac o tym nie myslec.
— Dobra robota — oswiadczyl. — Pora, zebym i ja wykonal swoja.
— Obaj wiemy, ze szukanie wody wiecej jest warte niz podkucie konia — odparl kowal. — Gdybyscie jeszcze czego potrzebowali, zrobie to dla was uczciwie i za darmo.
— Wroce tu, Makepeasie Smith, kiedy tylko moja chabeta znow bedzie potrzebowac nowych podkow. — A ze Hank Dowser byl dobrym chrzescijaninem, troche mu bylo wstyd, ze tak nie znosi chlopaka. Dodal wiec pochwale i dla niego: — I postaram sie wrocic, kiedy wasz uczen bedzie jeszcze u was terminowal. Ma talent.
Chlopak jakby nie slyszal, a mistrz parsknal smiechem.
— Nie wy jedni na to wpadliscie — oswiadczyl.
W tym momencie Hank Dowser zrozumial cos, co w innej sytuacji moglby przeoczyc. Talent chlopaka pomagal w interesach. A Makepeace Smith byl czlowiekiem, ktory zatrzyma ucznia do ostatniego dnia kontraktu, zeby zarobic na tym, ze podkuwa konie czysto i zaden jeszcze nie okulal. Chciwy mistrz musi tylko powtarzac, ze uczen nie radzi sobie przy kowadle czy cos w tym rodzaju, i pod tym pretekstem nie puszczac go od siebie. Tymczasem kuznia zyska slawe jako najlepsza we wschodnim Hio. Pieniadze do kieszeni Makepeace'a Smitha, a dla chlopca nic: ani pieniedzy, ani wolnosci.
Kontrakt to kontrakt i Smith go nie naruszal. Mial prawo do kazdego dnia pracy Alvina. Jednak zwyczaj nakazywal, by wyzwalac terminatora, gdy tylko nauczy sie fachu i ma dosc rozumu, zeby nie zginac w swiecie. Bo przeciez kiedy chlopak nie liczy na wczesniejsza swobode, po co ma sie starac, zeby sie uczyc jak najszybciej? Po co pracowac jak najciezej? Podobno nawet plantatorzy w Koloniach Korony pozwalaja swoim niewolnikom zarabiac troche na boku, zeby przed smiercia mogli sie wykupic.
Nie, Makepeace Smith nie lamal prawa. Nie przestrzegal tylko tradycji obowiazujacej mistrzow i uczniow. Hank mial mu to za zle. Zly z niego mistrz, jezeli zatrzymuje chlopaka, ktory opanowal juz wszystko, czego mogl go nauczyc.
A jednak nawet wiedzac, ze to nie mistrz, lecz uczen ma racje, Hank spogladal na chlopaka i czul w sercu zimna, wilgotna nienawisc. Zadrzal, probujac stlumic to uczucie.
— Mowiliscie, ze trzeba wam studni — rzekl. — Chcecie wody do picia, do mycia czy do kuzni?
— A czy to jakas roznica?
— Raczej tak. Do picia trzeba wam czystej wody, a do mycia takiej, co nie ma w sobie zadnej zarazy. Ale przy robocie w kuzni… chyba zelazu wszystko jedno, czy stygnie w wodzie czystej, czy metnej. Dobrze mowie?
— Zrodlo na wzgorzu wysycha. Z kazdym rokiem daje mniej wody — stwierdzil kowal. — Potrzebna mi studnia, ktorej moge byc pewien. Gleboka, przejrzysta i czysta.
— Sami wiecie, dlaczego potok wysycha. Wszyscy dookola kopia studnie i wysysaja wode, zanim wyleje sie ze zrodla. Wasza studnia bedzie chyba ostatnia kropla.
— Wcale sie nie zdziwie. Ale nie moge zasypac ich studni, a tez potrzebuje wody. Osiedlilem sie tu, bo strumien plynal blisko, a teraz mi go wysuszyli. Pewnie, moglbym sie wyniesc, ale mam w domu zone i trojke dzieciakow. Zreszta podoba mi sie tu, calkiem mi sie podoba. Dlatego wole raczej ciagnac wode niz wyjezdzac.
Hank podszedl do kepy wierzb nad potokiem, niedaleko miejsca, gdzie wyplywal spod starej zrodlanej szopy, ktora z wolna zmieniala sie w ruine.
— Wasza? — zapytal.
— Nie. To starego Horacego Guestera. Tego, co ma zajazd przy drodze.
Hank wyszukal cienka wierzbowa galazke, ktora rozwidlala sie akurat tak jak trzeba. Zaczal wycinac ja nozem.
— Widze, ze rzadko uzywaja tej zrodlanej szopy.
— Potok ginie, jak wam mowilem. Przez polowe lata nie starcza wody, zeby wstawic dzbany ze smietana. Zrodlana szopa niewiele jest warta, jesli nie mozna na nia liczyc przez cale lato.
Hank ostatni raz cial nozem i oderwal wierzbowa witke. Zestrugal grubszy koniec i scial liscie, zeby byla jak najgladsza. Niektorzy rozdzkarze nie dbali o to, po prostu zrywali liscie i zostawiali postrzepione konce. Ale Hank wiedzial, ze woda nie zawsze chce, zeby ja znalezc. A wtedy potrzebna jest dobra, gladka rozdzka. Inni uzywali dobrej rozdzki, ale zawsze tej samej, przez wszystkie lata, we wszystkich miejscach. To tez niedobrze. Hank wiedzial, ze rozdzka musi byc z wierzby, czasem leszczyny, co rosla pijac wode, ktorej sie szuka. Wiekszosc rozdzkarzy to szarlatani, chociaz nie nalezy mowic o tym glosno. Prawie zawsze znajduja wode, bo prawie wszedzie, jesli tylko czlowiek kopie dostatecznie gleboko, musi w koncu na nia trafic. Ale Hank pracowal uczciwie. Hank mial prawdziwy talent. Czul, jak drzy mu w dloniach wierzbowa rozdzka, jak woda spiewa do niego spod ziemi. I nie szukal pierwszego sladu. Szukal czystej wody, wysokiej wody, latwej do czerpania. Byl dumny ze swojej pracy.
Ale to nie to samo co u tego chlopca… jak mu jest… Alvina. Albo ktos umie przybijac podkowy tak, zeby nigdy nie ochwacic konia, albo nie umie. Jesli choc raz mu sie nie uda, ludzie dwa razy sie zastanowia, zanim znow pojda do tego samego kowala. A u rozdzkarzy to wlasciwie bez roznicy, znajda wode czy nie. Kazdy moze sie nazwac rozdzkarzem i wyciac sobie gdzies rozwidlona galaz, a beda mu placic za szukanie studni. Nie zainteresuja sie nawet, czy naprawde ma talent.
Hank zastanowil sie, czy moze wlasnie dlatego tak nie cierpi tego chlopaka: bo on byl juz znany ze swojej pracy. A Hank nie zdobyl slawy, chociaz byl pewnie jedynym prawdziwym rozdzkarzem, jaki zjawi sie w tej okolicy przez nie wiadomo jak dlugo.
Przysiadl na trawiastym brzegu potoku i sciagnal buty. Kiedy sie pochylil, zeby odstawic je na suchy kamien, gdzie nie nawlazi do srodka robactwa, zobaczyl pare oczu mrugajacych w gaszczu krzakow. Przestraszyl sie z poczatku, ze spotkal niedzwiedzia… albo Czerwonego, ktory poluje na skalp rozdzkarza, chociaz niedzwiedzi ani Czerwonych od lat nikt juz nie widzial w tych stronach. Ale nie… Za krzakiem kryl sie tylko maly jasnoskory pikanin. Chlopiec byl mieszancem, pol bialy i pol czarny. Hank dostrzegl to, kiedy tylko otrzasnal sie z zaskoczenia.