Makepeace siegnal do kieszeni, wyjal zlozony papier i rzucil na trawe. Potem zatrzasnal wrota kuzni, czego nie robil prawie nigdy, nawet zima. Zamknal je i zaryglowal od srodka. Biedny glupiec. Przeciez gdyby tylko Alvin chcial sie tam dostac, w ciagu sekundy rozbilby te sciany.
Alvin podszedl i podniosl papier. Rozlozyl go i przeczytal. Wszystko bylo jak nalezy. Zgodnie z prawem zostal czeladnikiem.
Slonce mialo sie wlasnie pokazac, kiedy Alvin stanal przed drzwiami zrodlanej szopy. Byly zamkniete, naturalnie, ale zamki i heksy nie mogly mu przeszkodzic, zwlaszcza ze sam je zrobil. Otworzyl wiec i wszedl do srodka. Arthur Stuart poruszyl sie przez sen. Alvin dotknal jego ramienia, a gdy chlopiec sie zbudzil, ukleknal przy nim i opowiedzial, co sie wydarzylo w nocy. Pokazal mu zloty plug i jak sie porusza. Arthur zasmial sie zachwycony. Potem Alvin powiedzial mu, ze kobieta, ktora przez cale zycie nazywal matka, zginela zabita przez odszukiwaczy. Arthur zaplakal.
Ale plakal niedlugo. Byl za maly, zeby dlugo rozpaczac.
— Mowisz, ze zabila jednego przed smiercia?
— Ze strzelby twojego ojca.
— Dobrze mu tak! — krzyknal chlopiec tak bojowo, ze Alvin niemal wybuchnal smiechem.
— Ja zabilem tego drugiego. Tego, ktory ja zastrzelil.
Arthur ujal prawa dlon Alvina i rozprostowal mu palce.
— Zabiles go ta reka?
Alvin kiwnal glowa.
Arthur pocalowal go w otwarta dlon.
— Uratowalbym ja, gdybym mogl — powiedzial Alvin. — Ale za szybko umarla. Gdybym nawet stal przy niej w sekunde po strzale, tez bym nie zdazyl.
Arthur Stuart objal go za szyje i zaplakal znowu.
Przed wieczorem zlozyli Peg w ziemi, na wzgorzu obok jej corek, brata Alvina, Vigora i mamy Arthura, ktora umarla tak mlodo.
— To miejsce dla ludzi odwaznych — powiedzial doktor Physicker.
Alvin wiedzial, ze ma racje, chociaz nie ma pojecia o zbieglej czarnej niewolnicy.
Zmyl plamy krwi z podlogi i schodow w zajezdzie. Wykorzystal swoj dar, by usunac te krew, ktorej nie daly rady soda i piasek. To byl ostatni prezent, jaki mogl ofiarowac Horacemu i Peggy. Margaret. Pannie Larner.
— Teraz musze stad odejsc — powiedzial im.
Siedzieli w izbie goscinnej zajazdu i przez caly dzien przyjmowali ludzi z kondolencjami. — Zabieram Arthura Stuarta do moich rodzicow w Vigor Kosciele. Tam bedzie bezpieczny. A potem wyrusze dalej.
— Dziekuje ci za wszystko — odezwal sie Horacy. — Byles nam przyjacielem. Peg cie kochala.
I zalkal znowu.
Alvin poklepal go po ramieniu, po czym stanal przed Peggy. — Wszystko, czym jestem, panno Larner, zawdzieczam pani. Pokrecila glowa.
— To byla prawda, co pani powiedzialem. I nadal jest.
I znow pokrecila glowa. Nie byl zaskoczony. Jej matka zginela, nie wiedzac nawet, ze corka wrocila do domu. Coz, trudno sie spodziewac, zeby w takiej chwili wstala i odeszla. Ktos musi pomoc Horacemu prowadzic zajazd. To wszystko bardzo rozsadne. Ale serce go bolalo, poniewaz wyrazniej niz kiedykolwiek uswiadamial sobie, ze to prawda: kochal ja. Ale coz, ona nie byla dla niego. To jasne. Nigdy. Taka kobieta, wyksztalcona, obyta i piekna… Moze byc jego nauczycielka, ale nie moze go kochac tak, jak on ja kocha.
— No, to… chyba sie pozegnam — westchnal.
Wyciagnal reke, chociaz zdawal sobie sprawe, ze to niezbyt madrze sciskac dlon komus tak zrozpaczonemu. Ale bardzo pragnal objac ja i przytulic mocno, jak tulil zaplakanego Arthura Stuarta. Uscisk reki byl temu najblizszy.
Ujela jego dlon. Nie po to, zeby uscisnac, ale zeby przytrzymac. Mocno. To go zdziwilo. W miesiacach i latach, ktore mialy nadejsc, czesto bedzie myslal o tym, jak trzymala go za reke, jak nie chciala go puscic. Moze to znaczylo, ze go kocha. A moze tylko tyle, ze dba o swojego ucznia albo ze dziekuje za pomszczenie smierci matki. Skad mogl wiedziec, o czym swiadczy taki gest? Ale zapamietal go na wszelki wypadek. A nuz oznaczal, ze Peggy go kocha.
Wtedy tez — kiedy ona trzymala mocno jego dlon — zlozyl jej obietnice. Zlozyl, chociaz nie wiedzial nawet, czy chcialaby, zeby jej dotrzymal.
— Wroce — oswiadczyl. — A to, co powiedzialem w nocy, zawsze pozostanie prawda. — Calej odwagi wymagalo nazwanie jej imieniem, ktorego wczoraj w nocy pozwolila mu uzywac. — Bog z toba, Margaret.
— Bog z toba, Alvinie — szepnela.
Zabral Arthura Stuarta, ktory tez musial sie pozegnac. Razem przeszli obok zajazdu do szopy, gdzie w beczce fasoli Alvin ukryl zloty lemiesz. Zdjal pokrywe i wyciagnal reke, a lemiesz wzniosl sie w gore, blyszczacy w swiede dnia. Alvin chwycil go, owinal w podwojna jute, schowal do jutowego worka, a worek zarzucil na ramie.
Potem przykleknal i wyciagnal reke, jak zawsze robil, kiedy chcial, zeby Arthur Stuart wspial mu sie na plecy. Chlopiec myslal, ze to zabawa — w jego wieku nie mozna dluzej niz godzine czy dwie trwac w rozpaczy. Smiejac sie i podrygujac wskoczyl Alvinowi na plecy.
— Tym razem pojedziesz daleko, Arthurze Stuarcie — uprzedzil go Alvin. — Wracamy do Vigor Kosciola, mojego domu rodzinnego.
— Cala droge pieszo?
— Ja pojde pieszo. Ty pojedziesz wierzchem.
— Ju-huu! — krzyknal Arthur Stuart.
Alvin ruszyl truchtem, ale wkrotce biegl juz ile sil. Ani razu nie dotknal stopa traktu. Gnal na przelaj, przez pola, przeskakujac ploty, do lasu. Lasy wciaz rosly na szerokich obszarach stanow Hio i Wobbish, pomiedzy nim a domem. Zielona piesn rozbrzmiewala slabiej niz w dniach, kiedy Czerwoni wladali ta kraina, ale wciaz dosc glosno, zeby uslyszal ja Alvin Kowal. Wlaczyl sie w jej rytm, biegnac tak, jak biegali Czerwoni. Zas Arthur Stuart tez moze slyszal te piesn, w kazdym razie ukolysala go do snu na grzbiecie Alvina. Swiat sie rozplynal. Pozostal tylko on, Alvin, Arthur Stuart i zloty plug — i spiewajacy wokol las.
Jestem juz czeladnikiem. I wyruszylem w pierwsza podroz.
ROZDZIAL 20 — CZYN CAVILA
Cavil Planter mial cos do zalatwienia w miescie. Pieknego wiosennego ranka dosiadl konia i odjechal spokojnie, zostawiajac za soba zone i niewolnikow, dom i ziemie. Wiedzial, ze wszystko jest pod kontrola, wszystko nalezy do niego.
Kolo poludnia, kiedy zalatwil juz wiele interesow i odbyl wiele przyjemnych wizyt, zatrzymal sie przy poczcie. Czekaly na niego trzy listy. Dwa byly od przyjaciol, jeden od wielebnego Philadelphii Throwera w Carthage, stolicy Wobbish.
Przyjaciele moga poczekac. Wazniejsze sa wiadomosci od wynajetych odszukiwaczy, chociaz dlaczego list przyszedl od Throwera, a nie od nich samych? Tego Cavil nie potrafil odgadnac. Moze byly jakies klopoty. Moze jednak bedzie musial pojechac na polnoc i zlozyc zeznania. No coz, pomyslal Cavil Planter, jesli bedzie trzeba, pojade. Chetnie pozostawie dziewiecdziesiat dziewiec owiec, jak nakazal Jezus, aby odzyskac te jedna, zblakana.
W liscie znalazl zle wiesci. Zgineli obaj odszukiwacze, a takze zona oberzysty, ktora podobno adoptowala porwanego syna pierworodnego Cavila. Szczesliwej drogi, pomyslal Cavil. Nie zalowal tez odszukiwaczy — byli najemnikami i cenil ich nizej niz swoich niewolnikow, poniewaz nie nalezeli do niego. Nie, to ostatnia wiadomosc sprawila, ze Cavil zadrzal i wstrzymal oddech. Czlowiek, ktory zabil jednego z odszukiwaczy, uczen kowalski imieniem Alvin, uciekl, zamiast stanac przed sadem. I zabral ze soba jego syna. Ukradl mojego syna…
Ale najgorsze Thrower zostawil na koniec: „Znalem tego Alvina jeszcze jako dziecko, a juz wtedy byl agentem zla. Jest najbardziej zacietym wrogiem naszego wspolnego Przyjaciela, a teraz wszedl w posiadanie twojej najcenniejszej wlasnosci. Zaluje, ze nie mam lepszych wiesci. Modle sie, zeby twoj syn nie stal sie