Robert Harris
Vaterland
Sto milionow butnych niemieckich panow mialo zostac osiedlonych w Europie i obdarzonych wladza oparta na monopolu cywilizacji technicznej oraz niewolniczej pracy zmniejszajacej sie liczby tubylczej ludnosci — zaniedbanych, schorowanych, nie umiejacych czytac kretynow — po to, zeby mknac swymi bezkresnymi Autobahnami mogli podziwiac domy partii, muzea czynu zbrojnego, schroniska Kraft durch Freude i Planetarium, zbudowane przez Hitlera w Linzu (jego nowym Hitleropolis). I by przebieglszy truchtem przez miejscowa galerie obrazow, mogli zasiasc nad ciastkiem z kremem i po raz setny z rzedu wysluchac nagrania „Wesolej wdowki”. Tak mialo wygladac Niemieckie Tysiaclecie, przed ktorym nawet wyobraznia nie oferowala drog ucieczki.
Ludzie mowia mi czasem: „Uwazaj! Nie pozbedziesz sie partyzantki przez najblizsze dwadziescia lat!” Ta perspektywa sprawia mi wielka radosc… Niemcy pozostana dzieki temu w stanie ciaglej gotowosci.
CZESC PIERWSZA
WTOREK, 14 KWIETNIA 1964
Przysiegam Ci, Adolfie Hitlerze,
Fuhrerze i Kanclerzu Rzeszy,
Ze bede lojalny i odwazny.
Slubuje, ze bede posluszny az do smierci
Tobie i wyznaczonym przez Ciebie zwierzchnikom,
Tak mi dopomoz Bog.
1
Wiszace przez cala noc nisko nad Berlinem chmury bynajmniej nie ustapily z nadejsciem poranka. Nad powierzchnia Haweli unosily sie przypominajace dym krople deszczu.
Niebo i woda zlaly sie w jedna szara plachte; jej jedynym urozmaiceniem byla ciemna linia przeciwleglego brzegu. Nic sie tam nie poruszalo. Nie widac bylo ani jednego swiatla.
Xavier March, inspektor wydzialu zabojstw berlinskiej Kriminalpolizei — w skrocie Kripo — wysiadl ze swego volkswagena i obrocil twarz w strone padajacych kropli. Byl koneserem tego szczegolnego rodzaju deszczu. Znal jego smak i zapach. To byl baltycki deszcz, deszcz z polnocy, zimny, pachnacy morzem i cierpki od soli. Na krotki moment cofnal sie myslami o dwadziescia lat — wydawalo mu sie, ze znowu stoi na wiezy wymykajacego sie w mrok ze zgaszonymi swiatlami z Wilhelmshaven U-Boota.
Spojrzal na zegarek. Minela dopiero siodma.
Na poboczu drogi staly przed nim trzy inne samochody. Kierowcy dwoch pierwszych drzemali w swoich fotelach. Trzeci nalezal do Ordnungspolizei — Orpo, jak nazywal ja kazdy Niemiec. W srodku nie bylo nikogo. Przez otwarte okno dobiegal glosny szum radia, przerywany co jakis czas potokiem slow. Obracajace sie swiatlo na dachu rzucalo refleksy na rosnacy przy drodze las: niebieski, czarny, niebieski, czarny, niebieski, czarny.
March rozejrzal sie za gliniarzami z Orpo i zobaczyl, ze kryja sie przed deszczem pod stojaca przy brzegu jeziora brzoza. U ich stop majaczylo cos bladego. Na lezacej nie opodal klodzie siedzial mlody czlowiek w czarnym dresie, z wyszytymi na piersi insygniami SS. Pochylony do przodu, opieral lokcie o kolana i kryl twarz w dloniach — uosobienie nedzy i rozpaczy.
Inspektor zaciagnal sie po raz ostatni papierosem i odrzucil go na bok. Niedopalek zasyczal i zgasl na mokrej drodze.
Kiedy March sie zblizyl, jeden z policjantow uniosl w gore ramie.
— Heil Hitler!
Mezczyzna zignorowal pozdrowienie i slizgajac sie po blocie, podszedl do brzegu, zeby przyjrzec sie cialu.
Byly to zwloki starego tegiego czlowieka — zimne, pozbawione wlosow i szokujaco biale. Z daleka przypominaly na pol zatopiony alabastrowy posag. Usmarowane blotem i zanurzone czesciowo w wodzie lezaly na plecach z rozrzuconymi szeroko ramionami i odchylona do tylu glowa. Jedno oko bylo zamkniete, drugie zezowalo ze smutkiem w strone zaciagnietego chmurami nieba.
— Wasze nazwisko, Unterwachtmeister? — zapytal cichym glosem March, nie odrywajac oczu od ciala.
— Ratka, Herr Sturmbannfuhrer.
Obowiazujaca w SS ranga Sturmbannfuhrera odpowiadala z grubsza stopniowi majora Wehrmachtu. Ratka, mimo ze byl zmeczony jak pies i zmoczony do suchej nitki, odnosil sie do niego z wielkim szacunkiem. March nie musial na niego patrzec, zeby wiedziec, z jakiego rodzaju czlowiekiem ma do czynienia: trzy podania o przeniesienie do Kripo, wszystkie odrzucone; obowiazkowa zona, ktora urodzila Fuhrerowi futbolowa druzyne bachorow; dochod w wysokosci dwustu marek miesiecznie. Zycie, ktorego jedynym motorem byla nadzieja.
— Bardzo dobrze, Ratka — odezwal sie ponownie cichym glosem. — O ktorej godzinie go odkryto?
— Mniej wiecej godzine temu, Herr Sturmbannfuhrer. Konczyla sie wlasnie nasza zmiana, patrolowalismy Nikolassee. Odebralismy telefon, absolutne pierwszenstwo. Bylismy tutaj w ciagu pieciu minut.
— Kto go znalazl?
Unterwachtmeister wskazal kciukiem za siebie.
Mlody czlowiek w dresie podniosl sie z klody. Nie mogl miec wiecej niz osiemnascie lat. Byl ostrzyzony tak krotko, ze przez jasnobrazowe wlosy przeswitywala rozowa skora czaszki. March zauwazyl, ze chlopak stara sie nie patrzec na cialo.
— Wasze nazwisko?
— SS-Schutze Hermann Jost, Herr Sturmbannfuhrer. — Mowil z akcentem saksonskim; z jego glosu przebijalo zdenerwowanie, niepewnosc, chec sprawienia dobrego wrazenia. — Z Akademii imienia Seppa Dietricha przy Schlachtensee. — Inspektor znal dobrze ten osrodek: bezduszne betonowe gmachy wzniesione w latach piecdziesiatych na poludnie od Haweli. — Rano prawie zawsze tutaj biegam. Bylo jeszcze ciemno. Z poczatku myslalem, ze to labedz — dodal bezradnie.
Ratka prychnal z pogarda. Kadet SS wystraszyl sie jednego starego trupa. Nic dziwnego, ze tak dlugo ciagnie sie wojna na Uralu.
— Czy widziales jeszcze kogos, Jost? — March przemawial lagodnym tonem niczym dobry wujek.
— Nikogo, Herr Sturmbannfuhrer. Przy obozowisku, pol kilometra stad, jest budka telefoniczna.