Zadzwonilem stamtad, a potem wrocilem i czekalem az do przyjazdu policji. Na drodze nie bylo zywej duszy.
March ponownie rzucil okiem na topielca. Byl bardzo gruby. Sto dziesiec kilo, moze wiecej.
— Wyciagnijcie go z wody — polecil, ruszajac w strone drogi. — Czas obudzic nasze spiace krolewny.
Przestepujacy z nogi na noge Ratka wykrzywil twarz w usmiechu.
Deszcz wzmogl sie i prawie nie bylo widac lezacego po drugiej stronie jeziora osiedla Kladow. Krople bebnily o liscie drzew i dachy samochodow. W powietrzu unosil sie ciezki, przesycony deszczem zapach rozkladu — won urodzajnej ziemi i gnijacej roslinnosci. Wlosy przylepily sie Xavierowi do glowy, za kolnierz splywala mu zimna woda. Wcale tego nie zauwazal. Dla niego kazda sprawa, chocby najbardziej zwyczajna, mogla stac sie poczatkiem czegos wielkiego.
Mial czterdziesci dwa lata — byl szczuplym mezczyzna, z szara czupryna i chlodnymi szarymi oczyma, nie rozniacymi sie kolorem od zachmurzonego nieba. Podczas wojny Ministerstwo Propagandy wymyslilo dla marynarzy z U-Bootow stosowne przezwisko — „szare wilki” — i w pewnym sensie pasowalo ono do Marcha, poniewaz byl nieustepliwym detektywem. Ale poza tym wcale nie przypominal wilka — nie lubil chodzic razem ze stadem i polegal bardziej na inteligencji niz na sile miesni. Dlatego koledzy nazywali go „lisem”.
Wymarzona pogoda dla U-Bootow.
Otworzyl na osciez drzwi bialej skody i w twarz uderzyl go podmuch cieplego, stechlego powietrza.
— Dzien dobry, Spiedel! — przywital sie, potrzasajac koscistym ramieniem policyjnego fotografa. — Czas na prysznic. — Spiedel obudzil sie i zmierzyl Marcha ponurym spojrzeniem.
Kiedy ten zblizyl sie do drugiej skody, okno od strony kierowcy bylo juz otwarte.
— W porzadku, March. W porzadku. — W piskliwym glosie sadowego lekarza Kripo, SS-Arzta Augusta Eislera, pobrzmiewala urazona godnosc. — Zachowaj swoj koszarowy humor dla tych, ktorzy potrafia go docenic.
Podeszli na skraj wody, wszyscy oprocz doktora Eislera stojacego z boku pod staroswieckim czarnym parasolem, ktorego nie chcial nikomu uzyczyc. Spiedel zamontowal flesz na aparacie i oparl ostroznie prawa noge o grude gliny.
— Cholera! — zaklal, kiedy woda zalala mu but.
Blysnela lampa, utrwalajac na chwile cala scene: biale twarze, srebrne nitki deszczu, ciemny las. Z pobliskich trzcin przyleciala zaciekawiona labedzica i zaczela zataczac kregi kilka metrow od nich.
— Broni swojego gniazda — stwierdzil mlody esesman.
— Chce miec jeszcze jedno zdjecie stad — pokazal March. — I jedno stamtad.
Fotograf zaklal ponownie i wyciagnal ociekajaca noge z blota. Flesz blysnal jeszcze dwukrotnie.
Inspektor pochylil sie i zlapal cialo pod pachy. Bylo sliskie i twarde niczym chlodna guma.
— Pomozcie mi.
Policjanci z Orpo zlapali topielca kazdy za jedno ramie. Stekajac z wysilku dzwigneli go wszyscy razem i wyciagneli z wody, a potem powlekli z blotnistego brzegu na wilgotna trawe. Wyprostowujac sie March dostrzegl, ze Jost bacznie mu sie przypatruje.
Stary mezczyzna mial na sobie blekitne kapielowki, ktore zsunely sie az do kolan. W lodowatej wodzie genitalia skurczyly sie i przypominaly zlozone w czarnym gniezdzie biale ptasie jaja.
Trup nie mial lewej nogi.
Spodziewalem sie tego, pomyslal Xavier. W taki dzien nic nie moglo byc zwyczajne. Moze rzeczywiscie czekala go jakas wielka sprawa.
— Panska opinia, doktorze?
Eisler sapnal poirytowany, dal ostroznie krok do przodu i zdjal z jednej reki rekawiczke. Noga ucieta byla przy podstawie lydki. Wciaz trzymajac nad soba parasol lekarz pochylil sie sztywno i przesunal palcami po kikucie.
— Sruba okretowa? — zapytal March. Widzial ciala wyciagane z miejsc, ktoredy wiodly ruchliwe szlaki wodne: z Tegler See i Szprewy w Berlinie, a takze z Alsteru w Hamburgu. Wygladaly, jakby znecal sie nad nimi rzeznik.
— Nie — odparl Eisler, cofajac reke. — Stara amputacja. Nawiasem mowiac, dosc fachowo przeprowadzona. — Oparl piesc o piers topielca i mocno nacisnal. Z ust i nozdrzy pociekla blotnista woda. — Zaawansowane stezenie posmiertne. Nie zyje od jakichs dwunastu godzin. Moze troche krocej — dodal, zakladajac z powrotem rekawiczke.
Zza drzew dobiegl ich warkot diesla.
— Ambulans — stwierdzil Ratka. — Zbytnio sie nie spiesza. March dal znak Spiedelowi.
— Zrob jeszcze jedno zdjecie.
Przygladajac sie zwlokom, zapalil papierosa. A potem przysiadl na pietach i spojrzal w otwarte oko. Trwalo to dluzsza chwile. Ponownie blysnal flesz. Labedzica poderwala sie w gore i trzepoczac skrzydlami pofrunela w poszukiwaniu pozywienia na srodek jeziora.
2
Komenda Kripo znajdowala sie na drugim koncu Berlina, dwadziescia piec minut drogi od Haweli. Chcac przesluchac Josta March zaoferowal, ze podrzuci go najpierw do koszar, zeby mogl sie przebrac, ale chlopak nie skorzystal z uprzejmosci; chcial miec to wszystko jak najszybciej za soba. Poczekali wiec tylko, az cialo zostanie zaladowane do ambulansu i zabrane do kostnicy, po czym wsiedli do malego czterodrzwiowego volkswagena inspektora i ruszyli na wschod przez zatloczone miasto.
Wstawal jeden z owych ponurych berlinskich porankow, kiedy slynne tutejsze powietrze nie tyle orzezwia, co ziebi, klujac twarz i dlonie tysiacem lodowatych igiel. Na Potsdamer Chaussee woda tryskajaca spod kol przejezdzajacych samochodow przegonila przechodniow pod sciany budynkow. Obserwujac ich przez zalana deszczem szybe March mial wrazenie, ze znalazl sie w miescie podazajacych po omacku do pracy slepcow.
Wszystko wydawalo sie takie normalne. Pozniej to wlasnie uderzalo go najbardziej. Podobnie jak podczas wypadku na szosie: najpierw wszystko jest w porzadku, a potem nastepuje ta chwila i swiat nigdy juz nie wraca do swej poprzedniej postaci. Bo przeciez nie bylo nic nadzwyczajnego w fakcie, ze wylowiono czyjes cialo z Haweli. Zdarzalo sie to dwa razy w miesiacu — odnajdywano w wodzie pijakow i zbankrutowanych przedsiebiorcow, nieostrozne dzieci i zawiedzionych w milosci nastolatkow; ofiary nieszczesliwych wypadkow, samobojstw i morderstw; ludzi zdesperowanych, glupich i nieszczesliwych.
Telefon w jego mieszkaniu przy Ansbacher Strasse zadzwonil pietnascie po szostej. Nie obudzil go. Od dluzszego czasu lezal w polmroku z szeroko otwartymi oczyma, sluchajac deszczu. Od kilku miesiecy zle spal.
— March? Z Haweli wylowiono topielca. — To byl Krause, nocny oficer dyzurny. — Badz tak dobry i zajmij sie tym. March odparl, ze nie jest zainteresowany topielcem.
— Twoje zainteresowanie albo jego brak nie ma tutaj najmniejszego znaczenia.
— Nie interesuje mnie topielec — powtorzyl March — bo nie jestem na sluzbie. Mialem dyzur w zeszlym tygodniu i jeszcze tydzien temu. — A takze dwa tygodnie temu, mogl dodac. — Dzisiaj mam wolny dzien. Zerknij ponownie do swojej listy.
Po drugiej stronie zapadla cisza.
— Masz szczescie, March — odezwal sie w koncu pojednawczo Krause. — Patrzylem na dyzury z zeszlego tygodnia. Mozesz spac dalej. Albo — zachichotal — robic to, co ci przerwalem.
Podmuch wiatru zabebnil deszczem o okienna rame.
Procedura w wypadku odnalezienia ciala byla z gory ustalona: na miejsce natychmiast udawali sie lekarz, policyjny fotograf i inspektor. Inspektorzy wysylani byli na podstawie listy dyzurow ukladanej na komendzie Kripo przy Werderscher Markt.
— Max Jaeger.
Jaeger. March dzielil z nim gabinet. Spojrzal na swoj budzik i pomyslal o malym domku w Pankow, gdzie Max mieszkal ze swoja zona i czterema corkami; w tygodniu widywal sie z rodzina tylko przy sniadaniu. March tymczasem byl rozwiedziony i zyl samotnie. Popoludnie mial spedzic ze swoim synem. Ale najpierw musial