niezliczone petardy, rakiety rozbijaly sie kaskadami swiatla o prastare mury kaplicy, w niebo strzelaly czerwone, zolte i zielone rakiety, zas w Wielkiej Wiezy rozlegl sie huk armatniego wystrzalu.
Potrawy, ktore juz wczesniej opisalem, pietrzyly sie na ustawionych na dziedzincu stolach. Siedzialem na honorowym miejscu miedzy mistrzem Gurloesem a mistrzem Palaemonem. Pilem na umor (dla mnie nawet niewielka dawka byla juz zbyt duza), odpowiadalem na toasty i pozdrowienia. Nie wiem, co sie stalo z dziewczyna. Zniknela tak samo jak kazdej Swietej Katarzyny, ktora pamietam. Nigdy wiecej juz jej nie widzialem.
Nie mam pojecia, w jaki sposob dotarlem do lozka. Ci, ktorzy czesto i duzo pija, mowili mi nieraz, ze czasem zapominaja wszystko, co dzialo sie pod koniec zabawy, wiec byc moze ze mna stalo sie podobnie. Sadze jednak (ja, ktory nigdy niczego nie zapominam, a nawet, musze to wreszcie przyznac, choc moze sie wydawac, iz sie tym chelpie, nie rozumiem, co maja na mysli ci, ktorzy mowia, ze o czyms zapomnieli), ze po prostu zasnalem i zostalem tam zaniesiony.
Niezaleznie jednak od wszystkiego obudzilem sie nie w dobrze mi zwanej bursie, tylko w jednym z malenkich pomieszczen, w jakich zamieszkiwali czeladnicy. Bylem najmlodszym i najmniej waznym z nich, a przydzielona mi kwatera odpowiadala dokladnie mojej pozycji.
Wydawalo mi sie, ze lozko zaczelo sie pode mna kolysac. Kiedy chwycilem jego krawedzie i usiadlem, uspokoilo sie, ale wystarczylo, zeby moja glowa ponownie dotknela poduszki, a wszystko zaczelo sie od poczatku. Zdawalo mi sie, ze caly czas czuwam, a potem, ze wlasnie obudzilem sie z glebokiego snu. Bylem pewien, ze oprocz mnie w malenkim pomieszczeniu. jest jeszcze ktos i z jakiegos niewyjasnionego powodu sadzilem, ze jest to ta mloda kobieta; ktora odgrywala role naszej patronki.
Usiadlem w rozkolysanym lozku. Przez szpare pod drzwiami saczylo sie przycmione swiatlo — bylem sam.
Kiedy ponownie sie polozylem, pokoj wypelnil sie zapachem perfum. Przyszla do mnie falszywa Thecla z Lazurowego Palacu. Wstalem z trudem z lozka, zataczajac sie podszedlem do drzwi i otworzylem je. Korytarz byl pusty.
Wyciagnalem spod lozka nocnik i zwymiotowalem do niego wielkie kawaly najrozniejszych mies zmieszane z winem i sokami zoladkowymi. Mialem wrazenie, ze dokonuje aktu zdrady, ze odrzucajac to, co dala mi konfraternia, odrzucam jednoczesnie ja sama. Zanoszac sie kaszlem i lkaniem kleczalem dluzszy czas przy lozku, a potem znowu sie polozylem.
Tym razem z pewnoscia zapadlem w sen. Widzialem kaplice, ale nie taka, jaka dobrze znalem. Wysokie sklepienie bylo cale i zwieszaly sie z niego rubinowe lampy, lawy nie nosily sladu uszkodzen, zas prastary, kamienny oltarz przybrany byl zoltym suknem. Wznoszaca sie za nim sciana pokryta byla piekna, blekitna mozaika, zupelnie jakby zsunal sie tam fragment bezchmurnego, czystego nieba.
Zblizalem sie przejsciem miedzy lawami i w pewnym momencie uswiadomilem sobie, jak bardzo to sztuczne niebo jest lzejsze od prawdziwego, ktore nawet w najpogodniejszy dzien ma kolor ciemnego granatu i o ile jest piekniejsze. Balem sie na nie patrzec. Wydawalo mi sie, ze unosze sie w powietrzu, porwany jego uroda, spogladajac w dol na oltarz, na puchar szkarlatnego wina, na pokladowy chleb i starozytny noz. Usmiechnalem sie…
… i obudzilem. Przez sen uslyszalem dobiegajace z korytarza kroki i niewatpliwie je rozpoznalem, chociaz akurat w tej chwili nie moglem sobie przypomniec, do kogo naleza. Z wysilkiem przywolalem z pamieci ich odglos i nie byly to zwyczajne kroki, lecz miekkie stapniecia i delikatne drapania.
Rozlegly sie ponownie, z poczatku tak slabo, iz wydawalo mi sie, ze rozbrzmiewaja jedynie w mojej wyobrazni. Byly jednak prawdziwe i przesuwaly sie korytarzem to w jedna, to w druga strone. Probowalem podniesc glowe, ale nawet ten niewielki wysilek przyprawil mnie o mdlosci, wiec dalem sobie spokoj mowiac, ze ktokolwiek chodzi po korytarzu, z pewnoscia nie jest to moja sprawa. Zapach perfum zniknal i chociaz ciagle czulem sie bardzo zle, wiedzialem, ze znowu znalazlem sie w realnym swiecie rzeczywistych przedmiotow i prawdziwego swiatla. Drzwi uchylily sie lekko i do pokoju zajrzal mistrz Malrubius, jakby pragnac upewnic sie, czy nic mi nie potrzeba. Uspokoilem go gestem dloni, a on zamknal cicho drzwi. Dopiero po dluzszej chwili uswiadomilem sobie, ze umarl, kiedy bylem jeszcze dzieckiem.
12. Zdrajca
Nazajutrz bolala mnie glowa i czulem sie potwornie chory. Jak nakazywala tradycja, oszczedzono mi sprzatania kaplicy i dziedzinca, czym zajmowali sie niemal wszyscy bracia; bylem potrzebny w lochach. Na kilka chwil ogarnal mnie kojacy spokoj chlodnych korytarzy, a potem zbiegla tam halasliwie cala czereda uczniow, niosac klientom sniadanie. Byl wsrod nich maly Eata, juz wcale nie taki maly, z opuchnieta warga i triumfalnym blyskiem w oku. Sniadanie bylo na zimno i skladalo sie glownie z resztek uczty. Musialem wyjasnic niektorym klientom, ze jest to jedyna w ciagu roku okazja, kiedy dostaja do jedzenia mieso i ze nie bedzie zadnych badan ani egzekucji; dzien naszego swieta oraz dzien nastepny sa dniami odpoczynku. Wszelkie przesluchania i inne obowiazki przekladamy na pozniej. Kasztelanka Thecla jeszcze spala. Nie budzilem jej, tylko wnioslem sniadanie do celi i zostawilem na stole.
Blizej poludnia ponownie rozleglo sie echo krokow. Wyszedlem na schody i ujrzalem dwoch zolnierzy, mruczacego polglosem modlitwy anagnoste, mistrza Gurloesa i jakas mloda kobiete. Mistrz Gurloes zapytal, — czy mam wolna cele, wiec zaczalem wyliczac wszystkie nie zajete pomieszczenia.
— Zajmij sie wiezniem. Wydalem juz w stosunku do niej odpowiednie polecenia.
Skinalem glowa i chwycilem ja za ramie; zolnierze odstapili krok wstecz i odwrocili sie niczym srebrne automaty.
Przepych jej atlasowej sukni (chociaz teraz brudnej i podartej) wskazywal na to, ze byla szlachcianka. Arystokratka mialaby stroj wykonany z lepszego materialu i o subtelniejszym kroju, natomiast nikt z ubozszych klas nie moglby sobie pozwolic na to, co miala na sobie. Anagnosta chcial isc za nami, ale zostal zatrzymany przez mistrza Gurloesa. Na schodach rozlegly sie kroki odchodzacych zolnierzy.
— Kiedy zostane…? — W jej glosie slychac bylo napiecie i przerazenie. — Zaprowadzona do komnaty przesluchan?
Przytulila sie do mego ramienia, jakbym byl jej kochankiem lub ojcem.
— A bede?
— Tak, pani.
— Skad o tym wiesz?
— Wszyscy, ktorzy tutaj przychodza, predzej czy pozniej tam trafiaja.
— Wszyscy? Nikt nie zostaje zwolniony?
— Czasami.
— Wiec ze mna tez tak moze byc, prawda? — Nadzieja w jej glosie przywiodla mi na mysl kwiat, ktory wyrosl w glebokim cieniu.
— Jest mozliwe, ale bardzo malo prawdopodobne.
— Nie chcesz wiedziec, co zrobilam?
— Nie — odparlem. Tak sie zlozylo, ze akurat wolna byla cela sasiadujaca z cela Thecli i przez moment zastanawialem sie, czy nie powinienem jej tam umiescic. Stanowilaby towarzystwo dla kasztelanki — moglyby rozmawiac przez szpary w dzielacych je drzwiach — ale halas, jaki bym teraz spowodowal, najprawdopodobniej obudzilby Thecle. Mimo to zdecydowalem sie to zrobic. Ulzenie samotnosci, wydawalo mi sie, bedzie stanowilo wiecej niz wystarczajaca rekompensate za utrate kilku chwil snu.
— Bylam zareczona z pewnym oficerem i odkrylam, ze on utrzymuje kochanke. Nie chcial z niej zrezygnowac wiec oplacilam kilku ludzi zeby spalili jej chate. Stracila puchowa pierzyne, kilka mebli i troche ubran. Czy to jest przestepstwo, za ktore powinnam byc torturowana?
— Nie wiem, madame.
— Nazywam sie Marcellina, a ty?
Wlozylem klucz do zamka jej celi i przekrecilem go, zastanawiajac sie, czy mam jej odpowiedziec. Thecla, ktora wlasnie poruszyla sie w sasiednim pomieszczeniu i tak by jej to powiedziala.
— Severian.