zapobiezenia tragedii. Musi ja wykorzystac do konca. Musi dotrzec do Pierre, musi odnalezc grupe, musi ich przekonac o prawdziwosc swych slow. Jesli nie zdola tego zrobic, los Hamilton i tysiaca innych miasteczek tego typu, rozsianych o calym swiecie, bedzie przesadzony. Oznaczac to bedzie zaglade wszystkich dewiatow, zyjacych nie tylko w miasteczkach — gettach, lecz takze posrod normalnych ludzi w zwyczajnych miastach.

Nie wszyscy rzecz jasna od razu musza umrzec. Ale wszyscy — lub prawie wszyscy — zostana przegnani na cztery wiatry i zmuszeni do ukrycia sie. Stad juz prosta droga do calkowitej utraty kontaktu ludzi paranormalnych z normalnym swiatem. A to oznacza kolejna generacje nieszczesliwych przepelnionych bolem istot. To oznacza nastepne piecdziesiat lat nagonek i oblaw, nienawisci i strachu, beznadziejnego oczekiwania na nastepne, moze nieco bardziej tolerancyjne pokolenia.

Najbardziej jednak przerazal Blaine'a calkowity brak perspektyw na przyszlosc. Fishhook jedynie Fishhook, moglby okazac sie tu pomocny. Ale ten wcale o to nie dbal. Blaine zbyt dobrze znal sytuacje, zbyt dlugo pracowal u Fishhooka, a po ostatnim spotkaniu z Randem luski spadly mu z oczu ostatecznie.

Wspomnienie Fishhooka pozostawilo mu w swiadomosci gorzki i jalowy jak popiol smak Odebrano mu bowiem ostatnia rzecz, ktora nadawala jego zyciu sens, odebrano mu cos, w co przez tyle lat wierzyl. Utracil wszystkie dobre wspomnienia, stracil dume z dni spedzonych u Fishhooka, w ktorego tak slepo, tak bezgranicznie wierzyl. Teraz juz wie, ze pozostawal tam zbyt dlugo, ze — byc moze — nie powinien byl nigdy podejmowac pracy badacza gdyz jego miejsce bylo i jest tutaj w ponurym, smutnym i okrutnym swiecie dewiatow nie zwiazanych z koncernem. Bo to w nich wlasnie — nie w Fishhooku — lezy cala nadzieja, cala przyszlosc i obietnica pelnej, niczym nie krepowanej realizacji zdolnosci paranormalnych.

Jego miejsce jest posrod tych wyrzutkow. Posrod ludzi nie pasujacych do swiata ludzi, ktorzy sa wybrykiem natury odbiegajacym od ogolnie przyjetych norm i wzorcow czlowieczenstwa. A przeciez to wlasnie w paranormalnych mozgach lezy cala nadzieja swiata. Ludzie normalni, ludzie, ktorzy do dzisiaj popychali swa rase do przodu, ktorzy osiagneli tak wiele, przestali juz wystarczac, ich czas minal, ich mozliwosci tworcze zostaly wyczerpane. Dalszy rozwoj wymaga czegos nowego. Ujawnily sie wiec nowe zdolnosci. Zgodnie z prawami natury, od chwili rozblysku pierwszej iskierki zycia we wrzacej kipieli chemicznej wanny, jaka stala sie nowa, zwariowana planeta, stworzenia ziemskie ewoluowaly i specjalizowaly sie, by po osiagnieciu swego poziomu ewolucji doskonalic sie dalej.

Zwichrowane mozgi, czarownicy, mieszkancy ciemnosci — i ilez innych jeszcze epitetow? Kazda kolejna generacja ludzka tworzy wlasne wzorce i normy, ktorych ewolucja nie podlega zadnym stalym i uniwersalnym prawom, lecz jest ksztaltowana tym, co w pojeciu wiekszosci jest sluszne. Ale natura czlowieka jest nad wyraz chwiejna, ulomna i zdradliwa, tak wiec i idealy tworzone przez ludzi sa kalekie, oparte na falszywych przeslankach oraz chwiejnej logice.

A on sam, Blaine? Gdziez jest jego miejsce? Wszak jego umysl jest zwichrowany bardziej od najbardziej zwichrowanych mozgow. Przeciez nawet on sam ma czasami watpliwosci, czy jeszcze aby jest czlowiekiem.

Powrocil myslami do Hamilton i Anity Andrews. Do nich rwalo sie jego serce, lecz czy istota taka jak on moze zwiazac sie z jakimkolwiek miejscem na Ziemi, z jakimkolwiek miastem, z kobieta? Czy moze w ogole stac sie czescia tego swiata?

Pochylil sie mocniej nad wioslem napierajac nan z wieksza sila, tnac ze zloscia wode, jakby w ten sposob mial nadzieje pozbycia sie natretnych mysli, ktore opetaly go, powstrzymac oszalala lawine pytan zalewajacych jego mozg.

Wiatr, ktory zaledwie przed pol godzina byl delikatna bryza, zmieniwszy kierunek na polnocnozachodni, wial z coraz wieksza sila. Powierzchnia rzeki zmetniala, pojawily sie na niej zmarszczki, rosnace z kazda minuta, az przerodzily sie w koncu w wysoka fale o bialych, postrzepionych grzywaczach.

Niebo znizylo sie, jakby przytlaczajac swym ciezarem ziemie; zamglone, rozpiete miedzy wierzcholkami okolicznych wzgorz, przykrywalo sinym dachem rzeke. Ptaki — nienaturalnie ozywione — wypelnialy powietrze przenikliwym swiergotem sprawiajac wrazenie zdezorientowanych tak wczesnym nadejsciem nocy. Blaine'owi przemknelo przez glowe wspomnienie Ojca Flanagana wietrzacego nosem jak stary ogar, spogladajacego w niebo i mowiacego: „Idzie zmiana pogody. Czuje to”.

Jak oszalaly cial wioslem zmetniala wode. Ani na ziemi, ani w niebie nie istniala sila zdolna go powstrzymac.

Gdy poczul na twarzy pierwsze mokre platki sniegu, wzniosl na chwile oczy. Rzeka ginela w gestej, szarej kurtynie, ktora zblizala sie z zatrwazajaca szybkoscia. Dobiegl go syk ogromnych platkow sniegu spadajacych do rzeki oraz dziki ryk wiatru wiejacego ponad spieniona powierzchnia wody.

Brzeg rzeki oddalony byl o nie wiecej niz sto jardow i Blaine zdal sobie sprawe, ze jedyna jego szansa jest pozostawienie tu lodzi i odbycie reszty drogi pieszo. Mimo pospiechu zachowal na tyle zdrowego rozsadku, by uswiadomic sobie, ze dalsza podroz woda jest nieprawdopodobienstwem.

Calym ciezarem ciala zawisl na wiosle starajac sie odwrocic dziob lodzi w strone brzegu. Lecz w tej wlasnie chwili nastapilo uderzenie wiatru i canoe wpadlo w sciane burzy snieznej, ktora zamknela je w swym lodowatym uscisku. Swiat Blaine a skurczyl sie naraz do rozmiarow niewielkiego kregu o srednicy kilkunastu stop, a czolno pomknelo przed siebie otoczone sciana sniegu, wiatru i sklebionych fal rzeki. Brzeg i okoliczne wzgorza zniknely w sinym tumanie i nie istnialo juz nic poza wiatrem, woda i sniegiem.

Canoe gnalo do przodu wirujac szalenczo wokol wlasnej osi i Blaine natychmiast stracil orientacje. Zagubil sie posrod sklebionych fal i nie mial najmniejszego pojecia, gdzie znajduje sie brzeg. Zrezygnowany wyciagnal z wody wioslo, ulozyl je ostroznie w poprzek czolna i schwyciwszy mocno dlonmi jego krawedzie staral sie tylko utrzymac rownowage.

Wraz z wiatrem nadszedl przenikliwy chlod, ktory szybko przez cienkie ubranie dotarl do spoconego ciala Blaine a. Na brwiach i rzesach czlowieka osiadaly grube platki sniegu, ktore — w zetknieciu z goraca twarza — topily sie natychmiast zalewajac oczy Blaine a woda.

Canoe tanczylo na fali, pedzilo po wzburzonej wodzie, a Blaine, bezradny wobec zywiolu, siedzial jak skamienialy na rozszalalej lodzi wodzac tylko wokol oczyma.

Z burej sciany burzy wylonila sie nagle pokryta sniegiem kepa wierzb. Blaine dojrzal ja dopiero w chwili, gdy znajdowala sie od canoe nie dalej jak dwadziescia stop, a lodz, z calym impetem, parla w strone nieoczekiwanej przeszkody.

Blaine'owi zaledwie starczylo czasu, by skulic sie na lawce, jeszcze mocniej zacisnac dlonie na krawedziach burty i oczekiwac na uderzenie w przeszkode.

Canoe calym rozpedem wyrznela w kepe drzew. Rozlegl sie przerazliwy zgrzyt pekajacego dna lodzi. Dziob uniosl sie w gore, canoe stanelo niemal pionowo, a Blaine wytoczyl sie z czolna do wody.

Oslepiony lodowata woda wdzierajaca sie do oczu, parskajac i wymachujac chaotycznie rekoma, namacal w koncu stopami muliste dno rzeki. Zagarnawszy lapczywie skostnialymi dlonmi pek zwisajacej nad nim wierzbiny, wyprostowal sie stajac zanurzony po brode w wodzie.

Canoe bylo stracone: ukryty pod woda korzen rozdarl delikatne dno czolna, ktore powoli napelnialo sie woda i tonelo.

Potykajac sie i slizgajac na mulistym dnie, Blaine parl do przodu w strone ladu. Gdy juz stanal na brzegu, uswiadomil sobie, ze w wodzie bylo stosunkowo cieplo. Wiatr, ktory natychmiast po wyjsciu z wody, objal o swym mroznym oddechem, przeniknal bez trudu przez mokre ubranie, sprawiajac wrazenie miliona lodowych igiel wbijajacych sie w cialo.

Rozbitek stal dluzsza chwile lapiac ciezko oddech i dygotal z zimna. Spogladal bezmyslnie na platanine krzakow i zarosli miotanych dzikimi porywami wiatru. Wiedzial, ze musi przede wszystkim znalezc jakies schronienie, rozniecic ogien. W przeciwnym razie nie przetrzyma nocy. Podniosl dlon do oczu; zegarek wskazywal czwarta.

Do zmroku pozostawala jeszcze godzina. W tym czasie musi znalezc zaciszna kryjowke, gdzie schroni sie przed wiatrem, sniegiem i chlodem.

Na chwiejnych nogach ruszyl biegiem; wtedy dopiero dotarlo do jego swiadomosci, ze nie rozpali przeciez ognia. Nie mial zapalek. Zreszta i tak bylyby kompletnie mokre i niezdatne do uzytku.

Po chwili zastanowienia doszedl do wniosku, ze w tej sytuacji musi znalezc na tyle szczelna oslone przed wiatrem, aby mimo braku ognia przetrwac noc. Moze to byc jakis wykrot czy wieksza dziupla w drzewie. Jakies ustronne i zaciszne miejsce, ktore uchroni go przed atakami wiatru. Tam, skulony doczeka switu, a cieplem wlasnego ciala osuszy nieco przemoczona odziez.

Lecz mimo iz szedl dluzszy czas brzegiem nie natrafil na zadne odpowiadajace mu miejsce. Wszedzie

Вы читаете Czas jest najprostsza rzecza
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×