Wszedł do środka.
— Jak gdyby całkowity zanik pamięci. Tak to wygląda — mówił neurofizjolog. Stał tyłem do Rohana, patrząc na trzymane w ręku zdjęcie rentgenowskie. Za biurkiem siedział, nad otwartą księgą pokładową, astrogator, z ręką uniesioną i opartą o regały, wypełnione szczelnie zwiniętymi mapami gwiazdowymi. Słuchał w milczeniu Saxa, który powoli chował zdjęcie do koperty.
— Amnezja. Ale wyjątkowa. Utracił nie tylko pamięć tego, kim jest, ale mowę, zdolność pisania, czytania; właściwie to nawet więcej niż amnezja: kompletny rozpad, unicestwienie osobowości. Nie zostało z niej nic, oprócz najprymitywniejszych odruchów. Potrafi chodzić i jeść, ale tylko jeżeli jedzenie podaje mu się do ust. Chwyta, ale…
— Słyszy i widzi?
— Tak. Na pewno. Ale nie rozumie tego, co widzi. Nie odróżnia ludzi od sprzętów.
— Odruchy?
— W normie. To sprawa centralna.
— Centralna?
— Tak. Mózgowa. Jakby całkowite zatarcie wszystkich śladów pamięci.
— A więc tamten człowiek z „Kondora”…
— Tak. Teraz jestem tego pewien. To było to samo.
— Widziałem raz coś takiego — zupełnie cicho, prawie szeptem powiedział astrogator. Patrzał na Rohana, ale nie zwracał nań uwagi. — To było w przestrzeni…
— Ach, wiem! Że to mi do głowy nie przyszło! — podniesionym głosem rzucił neurofizjolog. — Amnezja po udarze magnetycznym, tak?
— Tak.
— Nigdy nie widziałem takiego przypadku. Znam tę jednostkę tylko z teorii. To się zdarzało dawno temu, podczas przechodzenia z wielką szybkością przez silne pole magnetyczne?
— Tak. To znaczy w swoistych warunkach nie tyle ważne jest samo natężenie pola, ile jego gradient i gwałtowność zachodzącej zmiany. Jeśli są w przestrzeni wielkie gradienty, a zdarzają się skokowe — czujniki wykrywają je na odległość. Dawniej ich nie było…
— Prawda… — powtarzał lekarz. — Prawda… Ammerhatten robił takie doświadczenia na małpach i kotach. Poddawał je działaniu olbrzymich pól magnetycznych, aż traciły pamięć…
— Tak, to ma przecież coś wspólnego z elektrycznymi pobudzeniami mózgu…
— Ale w tym wypadku — głośno zastanawiał się Sax — oprócz raportu Gaarba mamy zeznania wszystkich jego ludzi. Potężne pole magnetyczne… przecież to muszą być chyba setki tysięcy gaussów?
— Setki tysięcy nie wystarczą. Potrzebne są miliony — oschle powiedział astrogator. Teraz dopiero wzrok jego zatrzymał się na Rohanie. — Niech pan wejdzie i zamknie drzwi.
— Miliony?! A czy aparaty pokładowe nie wykryłyby takiego pola?
— O tyle, o ile odparł Horpach. Gdyby było skoncentrowane w bardzo małej przestrzeni — gdyby miało, powiedzmy, objętość jak ten globus i gdyby było z zewnątrz ekranowane…
— Jednym słowem, gdyby Kertelen włożył głowę między bieguny gigantycznego elektromagnesu… ?
— I tego mało. Pole musi oscylować z określoną częstotliwością.
— Ale tam nie było żadnego magnesu ani żadnej maszyny, oprócz tych zardzewiałych szczątków — nic, tylko wymyte przez wodę wąwozy, żwir i piasek…
— I jaskinie — rzucił miękko, jakby obojętnie Horpach.
— I jaskinie… czy pan myśli, że ktoś go wciągnął do takiej jaskini, że tam jest magnes — nie, to przecież…
— A jak pan to tłumaczy? — spytał dowódca, jakby zniechęcony czy znudzony tą rozmową.
Lekarz milczał.
O trzeciej czterdzieści w nocy wszystkie pokłady „Niezwyciężonego” wypełnił przeciągły dźwięk sygnałów alarmowych. Ludzie zrywali się z posłań i klnąc w żywy kamień oraz ubierając się w biegu, gnali na stanowiska. Rohan znalazł się w sterowni w pięć minut po pierwszym szczęknięciu dzwonków. Astrogatora jeszcze w niej nie było. Przyskoczył do głównego ekranu. Czarną noc rozwidniało od wschodu mrowie białych rozbłysków. Wyglądało to, jakby wychodzący z jednego radiantu rój meteorów atakował rakietę. Spojrzał na zegary kontrolne pola. Automaty programował sam, nie mogły więc reagować na deszcz ani na burzę piaskową. Z niewidocznej w mrokach pustyni leciało coś i rozpryskiwało się ognistymi paciorkami, wyładowania następowały na powierzchni pola i zagadkowe pociski, odskakując już w płomieniu, smużyły się parabolami coraz bledszej poświaty albo ściekały wzdłuż wypukłości osłony energetycznej. Szczyty wydm wyskakiwały na mgnienie z ciemności i nikły, wskaźniki drgały leniwie — efektywna moc, zużywana przez zespół miotaczy Diraca na unicestwienie zagadkowego bombardowania, była stosunkowo niewielka. Słysząc już za plecami kroki dowódcy, Rohan spojrzał na zestaw czujników spektroskopowych.
— Nikiel, żelazo, mangan, beryl, tytan — odczytał z jasno oświetlonej tarczy astrogator, stając obok niego. — Wiele bym dał, żeby zobaczyć, co to właściwie jest.
— Deszcz metalowych cząstek — powiedział powoli Rohan. — Sądząc z wyładowań, wymiary ich muszą być małe…
— Chętnie bym zobaczył je z bliska… — mruknął dowódca. — Jak pan myśli, zaryzykujemy?
— Żeby wyłączyć pole?
— Tak. Na ułamek sekundy. Drobna część dostanie się w głąb perymetru, a resztę odetniemy, włączając pole z powrotem…
Rohan nie odpowiedział przez dobrą chwilę.
— Cóż, można by — odezwał się wreszcie z wahaniem.
Ale zanim jeszcze dowódca podszedł do pulpitu sterującego, świetlne mrowie zgasło równie nagle, jak się pojawiło — i zapadła ciemność taka, jaką znają tylko pozbawione księżyców planety, krążące z dala od centralnych skupisk gwiezdnych Galaktyki.
— Nie udały nam się łowy — mruknął Horpach.
Z ręką na głównym wyłączniku stał dobrą chwilę, potem skinąwszy lekko głową Rohanowi, wyszedł. Jękliwy