dźwięk sygnałów odwołujących alarm wypełniał wszystkie poziomy. Rohan westchnął, raz jeszcze spojrzał w pełne czarnego mroku ekrany i poszedł spać.
Chmura
Zaczynali już przywykać do planety — do jej niezmiennego, pustynnego oblicza z nikłymi cieniami chmur zawsze jakby się rozpływających, nienaturalnie jasnych, spomiędzy których i za dnia prześwitywały silne gwiazdy. Do szmeru piasku, zapadającego się pod kołami i stopami, do czerwonego, ociężałego słońca, którego dotyk był nieporównanie delikatniejszy od ziemskiego, tak że gdy mu się poddawało plecy, zamiast ciepła czuło się wtedy tylko jakby milczącą obecność. Rano ekipy wyruszały w teren, każda w swoją stronę, energoboty znikały wśród wydm, kołysząc się jak niezgrabne łodzie, opadała kurzawa i pozostali przy „Niezwyciężonym” mówili o tym, co będzie na obiad, co radarowy bosman powiedział dziś do łącznościowego, albo usiłowali sobie przypomnieć, jak się nazywał pilot kursowy, który przed sześciu laty stracił nogę w wypadku na satelicie nawigacyjnym Terra 5. Gadali tak, siedząc na pustych kanistrach pod kadłubem, którego cień, niczym wskazówka gigantycznego zegara słonecznego, krążył, wydłużając się zarazem, aż dotykał linii energobotów. Od tej chwili zaczynali już wstawać i wypatrywać wracających. A ci znów, kiedy się pojawili, głodni i zmęczeni, tracili nagle całe ożywienie, w jakim utrzymywała ich praca w metalowych zgliszczach „miasta”, i nawet ekipa „Kondora” po tygodniu przestała już przybywać z sensacyjnymi nowinami, sprowadzającymi się do tego, że udało się w znalezionych szczątkach rozpoznać jakiegoś człowieka, i to, co było w pierwszych dniach znakami grozy, przywiezione z „Kondora”, zostało starannie zapakowane (bo jak nazwać inaczej ów proces sumiennego układania wszystkich ocalałych szczątków ludzkich w hermetycznych zbiornikach, które powędrowały na dno statku?) i znikło. Wtedy, zamiast ulgi, jakiej należałoby może oczekiwać, ludzie, nadal przesiewający piach wokół rufy „Kondora” i myszkujący w jego pomieszczeniach, jęli doznawać takiego znudzenia, że jakby zapomniawszy, co spotkało jego załogę, zajmowali się kolekcjonowaniem idiotycznych drobiazgów, nie wiadomo do kogo ongiś należących, pozostałych po nie istniejących właścicielach. Tak że przywozili, zamiast dokumentów, które by wyjaśniły tajemnicę, wobec ich braku — to jakąś starą harmonijkę, to chińską łamigłówkę, i przedmioty te, już ogołocone z mistycznej niesamowitości swego pochodzenia, szły w obieg, stawały się jakby wspólną własnością załogi. Rohan, który nigdy by nie uwierzył, że coś takiego jest możliwe, już po tygodniu zachowywał się tak właśnie jak wszyscy. I tylko czasem, kiedy był sam, zadawał sobie pytanie, po co tu właściwie jest, i czuł wtedy, że cała ich działalność, cała skwapliwa krzątanina, ten skomplikowany proceder badań, prześwietleń, zbierania próbek, wiercenia pokładów skalnych, uciążliwy przez nieustającą konieczność przestrzegania III stopnia, z otwieraniem i zamykaniem pól, z lufami laserów, mających dobrze obliczone pola ostrzału, ze stałą kontrolą optyczną, ciągłym liczeniem, łącznością wielokanałową, że to wszystko jest jakimś wielkim samooszukiwaniem się. Że w gruncie rzeczy czekają tylko na jakiś nowy wypadek, nowe nieszczęście i udają tylko, że tak nie jest. Początkowo rano ludzie gromadzili się przed lazaretem „Niezwyciężonego”, aby usłyszeć nowiny o stanie Kertelena. Wydawał im się nie tyle ofiarą zagadkowego ataku, co jakąś istotą nieludzką, stworem, odmiennym od nich wszystkich, zupełnie jakby uwierzyli w fantastyczne bajki i sądzili, że możliwe jest przekształcenie człowieka, jednego z nich, przez wrogie, obce siły planety w monstrum. W rzeczywistości był on tylko kaleką; okazało się zresztą, że jego umysł, nagi jak nowo narodzonego dziecka i tak samo pusty, przyjmuje wiedzę, której udzielali mu lekarze, i stopniowo uczył się mówić, zupełnie właśnie jak małe dziecko; z lazaretu nie dobiegało już niepodobne do ludzkiego głosu skomlenie, okropne przez to, że bezsensowny bełkot niemowlęcia wydawała krtań dojrzałego mężczyzny. Kertelen po tygodniu zaczynał wymawiać pierwsze sylaby i poznawał już lekarzy, chociaż nie mógł wymówić ich nazwisk.
Wtedy, z początkiem drugiego tygodnia, zainteresowanie jego osobą zmniejszyło się tym bardziej, gdy lekarze wyjaśnili, że o okolicznościach wypadku nie będzie mógł nic powiedzieć, nawet gdy powróci do stanu normalnego, czy raczej ukończy dziwaczną, choć niezbędną edukację.
Tymczasem prace szły swoim trybem. Gromadziły się plany „miasta”, szcze góły konstrukcji jego „krzaczastych piramid”, choć przeznaczenie ich dalej pozostawało ciemne. Uznawszy, że dalsze badania „Kondora” nie przyniosą niczego, astrogator wstrzymał je. Sam statek trzeba było porzucić, bo reperacja powłoki przekraczała możliwości inżynierów, zwłaszcza w warunkach prac o tyle pilniejszych. Ściągnięto tylko do „Niezwyciężonego” sporo energobotów, transporte rów, łazików i wszelakiej aparatury, sam zaś wrak — bo stał się właściwie wrakiem po tak dokładnym opustoszeniu — zamknięto na głucho, pocieszając się, że oni sami albo jakaś następna ekspedycja doprowadzi jednak krążownik do portu macierzystego. Horpach przerzucił wtedy ekipę „Kondora” na północ; dołączyła ona, jako grupa Regnara, do grupy Gallaghera: sam Rohan był teraz głównym koordynatorem wszystkich badań i pobliże „Niezwyciężonego” opuszczał tylko na krótko, a i to nie każdego dnia.
Obie te grupy natrafiły, w systemie wąwozów, wypłukiwanych przez podziemne źródła, na osobliwe znaleziska.
Warstwy osadowych iłów przedzielone były warstwami czarniawo-rudej substancji, pochodzenia nie geologicznego, nie planetarnego. Fachowcy niewiele więcej mogli na ten temat powiedzieć. Wyglądało to tak, jakby na powierzchni starej tarczy bazaltowej, dennego pokładu skorupy, przed jakimiś milionami lat złożone zostały ogromne ilości metalowych odłamków może po prostu szczątków metalicznych (padła hipoteza, że w atmosferze Regis rozbryznął się gigantyczny, niklowo- żelazowy meteor i płomiennymi deszczami wtopił się w skały owej prastarej epoki), które, ulegając powolnemu utlenieniu, wchodząc w reakcje chemiczne z otoczeniem, przekształciły się wreszcie w pokłady brunatno-czarnych, miejscami rudo-purpurowych osadów.
Odkrywki dotychczasowe wgryzły się ledwo w część pokładów terenu, którego struktura geologiczna złożonością swą mogła przyprawić nawet wytrawnego planetologa o zawrót głowy. Gdy wybito studnie aż do bazaltu sprzed miliarda lat, okazało się, że skały na nim ułożone, mimo daleko posuniętej rekrystalizacji, wykazują obecność organicznego węgla. Sądzono zrazu, że było to wtedy dno oceaniczne. Ale w