dowolnych rozmiarów, ale zawsze stanowi wariant bryły obrotowej, więc kuli, elipsoidy czy hiperboloidy. Poprzednio udawało im się przebrnąć przez zwężenie wąwozu, za­ciskając osłaniające pole na kształt spłaszczonego balona stratosferycznego, który był oczywiście niewidzialny.

Teraz jednakże nie udałoby się tego dokonać  żadnym manewrem. Rohan nara­dził się z fizykiem Tommanem i oboma technikami pola i zdecydowano wspólnie, że zaryzykują przejazd z momentalnym i ponadto częściowym tylko wyłączeniem osłony. Jako pierwszy miał przejechać bezludny energobot z wyłączonym emi­torem pola; natychmiast za bramą skalną należało go uruchomić, aby dał pełną osłonę przednią na kształt wypukłej tarczy. Podczas przejazdu czterech wielkich maszyn i małej zwiadowczej Rohana przez wąskie przejście ludzie mieli być po­zbawieni osłony tylko z góry; ostatni zamykający kolumnę energobot miał połączyć swą „tarczę” z „tarczą” pierwszego zaraz za skalną bramą, odtwarzając w ten sposób pełną osłonę.

Wszystko szło zgodnie z owym projektem i ostatnia z czterech maszyn gąsie­nicowych przejeżdżała właśnie między skalnymi słupami, gdy powietrzem targnął osobliwy wstrząs — nie dźwięk, ale wstrząs, jakby gdzieś blisko upadła jakaś skała — szczotkowate ściany wąwozu zadymiły, wypełzła z nich czarna chmura i z szaloną szybkością runęła na kolumnę.

Rohan, który postanowił przepuścić przed swą amfibią wielkie transportery, stał w tym momencie, czekając na przejazd ostatniego; zobaczył nagle buchające czernią stoki wąwozu i olbrzymi błysk na przedzie, gdzie znajdujący się już poza bramą skalną przedni energobot włączył pole, w którym spalały się kłęby atakującej chmury, ale większą jej część przeniosło ponad płomieniami, i runęła na wszystkie naraz maszyny. Krzyknął na Jarga, aby włączył natychmiast tylny energobot i połączył emitowane przezeń pole z przednim, bo w tej sytuacji nie­ bezpieczeństwo skalnego obrywu nie miało już znaczenia. Jarg usiłował to zrobić, ale pola włączyć się nie dało. Prawdopodobnie — jak zauważył potem główny inżynier — klistrony aparatury były przegrzane. Gdyby technik przetrzymał je pod wzbudzającym prądem kilka sekund dłużej, pole niewątpliwie by „zaskoczyło”, lecz Jarg stracił głowę i zamiast ponowić próbę wyskoczył z maszyny. Rohan chwycił go za kombinezon, lecz obłąkany strachem wyrwał mu się i zaczął ucie­kać w dół wąwozu. Kiedy Rohan sam dopadł aparatury, było już za późno.

Ludzie zaskoczeni w transporterach wyskakiwali z nich i rozbiegali się na wszystkie strony, prawie niewidzialni w kłębach kotłującej się chmury. Widok ten był tak nieprawdopodobny, że Rohan nie próbował już nic robić. (Było to zresz­ tą niemożliwe — włączając pole, poraziłby ich, bo usiłowali nawet wdrapywać się na zbocze, jakby szukając osłony w metalicznym gąszczu). Stał teraz biernie w opuszczonej maszynie i czekał, kiedy spotka go ten sam los. Za jego pleca­mi Terner, do połowy wychylony ze swej kopułki strzelniczej, bił ze sprężonych laserów w górę, ale ten ogień nie miał znaczenia, bo większa część chmury znaj­dowała się już zbyt blisko. Od reszty kolumny dzieliło Rohana nie więcej niż sześćdziesiąt metrów. W owej przestrzeni miotali się i tarzali po ziemi, jak ogar­nięci czarnymi płomieniami nieszczęśliwcy, krzycząc zapewne, ale ich krzyk, jak wszystkie odgłosy, wraz z huczeniem przedniego energobotu, na którego osło­nie siłowej wciąż spalały się drgającym pożarem całe miriady napastników, nikł w przeciągłym, basowym brzęczeniu chmury.

Rohan wciąż stał, wynurzony do połowy ze swej amfibii, nawet nie próbując się w niej ukryć, nie z rozpaczliwej odwagi, jak sam powtarzał potem, ale po prostu dlatego, że o tym — ani w ogóle o niczym nie pomyślał.

Ten obraz, którego nie mógł zapomnieć — ludzi pod czarną lawiną — nagle prze­istoczył się w zdumiewający sposób. Zaatakowani przestali tarzać się po głazach, uciekać, wczołgiwać w druciasty gąszcz. Powoli stawali lub siadali, a chmura, rozdzieliwszy się na szereg lejów, uformowała nad każdym jakby lokalny wir, jednym muśnięciem okrążała jego tułów czy tylko głowę, po czym oddalała się, wzburzona, hucząc coraz wyżej między ścianami wąwozu, aż zasłoniła światło zmierzchającego nieba, a potem w przeciągle niknącym poszumie wpełzła w ska­ły, zapadła w czarną dżunglę i znikła, tak że tylko drobne, czarne punkciki, leżące z rzadka między znieruchomiałymi postaciami, świadczyły o realności tego, co stało się przed chwilą.

Rohan, wciąż jeszcze nie wierząc we własne ocalenie ani nie rozumiejąc, cze­mu je przypisać, poszukał oczami Ternera. Ale kopułka strzelecka była pusta; bosman musiał wyskoczyć z niej, nie wiadomo jak ani kiedy; zobaczył go, leżącego opodal z laserami, których kolby wciąż jeszcze przyciskał do piersi, patrząc przed siebie nieruchomymi oczyma.

Rohan wysiadł i począł biegać od jednego człowieka do drugiego. Nie po­znawali go. Żaden się do niego nie odezwał. Większość wydawała się spokojna; kładli się na kamieniach lub siadali, a dwu czy trzech wstało i podchodząc do maszyn, zaczęło obmacywać ich boki powolnymi, niezdarnymi ruchami ślepców.

Rohan zobaczył, jak znakomity radarzysta, przyjaciel Jarga, Genlis, na podobieństwo dzikusa, który pierwszy raz w życiu ujrzał maszynę, z półotwartymi ustami próbował poruszać rękojeścią odmykającą klapę transportera.

W następnej chwili Rohan miał zrozumieć, co oznaczała okrągła dziura wypalona w jednej z przegród sterowni „Kondora”, bo kiedy przyklęknąwszy, chwycił za barki doktora Ballmina i trząsł nim z całą siłą rozpaczy, jakby w przekonaniu, że w ten sposób uda mu się go otrzeźwić, tuż u jego głowy buchnął z hukiem fioletowy płomień. To jeden z siedzących dalej, wyjąwszy z kabury swój miotacz Weyra, nacisnął niechcący jego spust. Rohan krzyknął doń, ale człowiek nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Być może błysk spodobał mu się, jak fajerwerk małemu dziecku, bo począł strzelać, wypróżniając atomowy magazynek, aż powietrze zaskwierczało od żaru i Rohan, padłszy na ziemię, musiał wtoczyć się między głazy. W tym momencie rozległ się gwałtowny tupot i spoza zakrętu wybiegł, zziajany, z twarzą lśniącą od potu, Jarg. Biegł prosto na szaleńca, który zabawiał się strzelaniem z Weyra. „Stój! Padnij! Padnij!!!” — wrzasnął z całej siły Rohan, lecz nim zdezorientowany Jarg zatrzymał się, wyładowanie trafiło go okropnie w lewe ramię, tak że Rohan widział jego twarz, gdy cały odwalony bark leciał przez powietrze, a ze straszliwej rany buchnęła krew. Strzelający jakby wcale tego nie zauważył, a Jarg, spojrzawszy z bezmiernym zdumieniem najpierw na krwawiący kikut, potem na oderwaną

Вы читаете Niezwyciężony
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату