interferencji pól siłowych, unoszenie się nawet kilka metrów ponad gruntem, nie był więc zależny ani od podłoża, ani od obecności jakichś kół czy gąsienic. Z przodu otwierał się pancerny ryj, a przez powstały otwór wysuwał się inhaustor — rodzaj teleskopowej „ręki”, która mogła dokonywać miejscowych wierceń, pobierać z zewnątrz próbki minerałów i wykonywać inne prace. „Cyklop” był wprawdzie zaopatrzony w silną radiostację i przekaźnik telewizyjny, ale przysposobiono go także do działań autonomicznych, dzięki elektronowemu mózgowi, który nim sterował. Technicy z grupy operacyjnej inżyniera Petersena wprowadzili do owego mózgu odpowiednio przygotowany program: astrogator liczył się bowiem z tym, że wewnątrz wąwozu utraci łączność z maszyną.
Program przewidywał poszukiwania zaginionych, których „Cyklop” miał wprowadzić do swego wnętrza w ten sposób, że najpierw osłoniłby zarówno ich, jak i siebie drugą, zewnętrzną względem własnej zaporą siłową i dopiero pod jej tarczą otworzyłby przejście przez pole siłowe wewnętrzne, chroniące własny jego korpus. Poza tym maszyna miała zabrać sporą ilość kryształków, z liczby tych, które ją zaatakują. Miotacz antymaterii miał być użyty jedynie w skrajnej ostateczności, gdyby ochronnemu polu siłowemu zagrażało zgniecenie — gdyż reakcja anihilacyjna musiała, siłą rzeczy, doprowadzić do promienistego skażenia terenu, które mogło stać się groźne dla życia zaginionych, znajdujących się, być może, niedaleko miejsca potyczki.
Od końca do końca „Cyklop” mierzył osiem metrów, był też odpowiednio „barczysty” — średnica kadłuba wynosiła ponad cztery metry. Gdyby jakaś szczelina skalna okazała się dla niego niedostępna, mógł poszerzyć jej wylot, już to działając „stalową ręką”, już to rozpychając skały i krusząc je siłowym polem. Ale i wyłączenie pola nie mogło mu zaszkodzić, ponieważ jego własna, ceramicznowanadowa zbroja miała twardość diamentu.
We wnętrzu „Cyklopa” umieszczono automat, który miał zająć się odnalezionymi, jak również przygotowano tam dla nich posłania. Na koniec po sprawdzeniu wszystkich urządzeń pancerny kadłub zsunął się dziwnie lekko po opuszczonej pochylni i jak unoszony niewidzialną siłą — bo nie wzbijał wcale kurzawy, nawet gdy posuwał się najszybciej — minął błękitnymi światłami wyznaczone przejścia osłony „Niezwyciężonego”, aby rychło zniknąć z oczu skupionym pod rufą.
Około godziny łączność radiotelewizyjna między „Cyklopem” a sterownią pracowała bez zarzutu. Rohan rozpoznał wylot wąwozu, w którym nastąpił atak, po wielkim, podobnym do zwalonej wieży kościelnej obelisku, który zamykał częściowo prześwit skalnych ścian. Na pierwszym osypisku wielkich głazów szybkość nieznacznie się zmniejszyła. Stojący u ekranów słyszeli nawet ciurkanie strumyka, ukrytego pod zwałami kamieni — tak bezszelestnie pracował atomowy napęd „Cyklopa”.
Łącznościowcy utrzymywali wizję i fonię do drugiej czterdzieści, kiedy po przebyciu płaskiej i bardziej dostępnej części wąwozu „Cyklop” znalazł się w labiryncie rdzewiejących gąszczy. Dzięki wysiłkom radiotechników udało się potem przekazać w obie strony jeszcze cztery meldunki, ale piąty przybył już tak zniekształcony, że tylko można się było domyślić jego treści: mózg elektronowy „Cyklopa” donosił o pomyślnym posuwaniu się naprzód.
Zgodnie z ustalonym planem Horpach wysłał wtedy z „Niezwyciężonego” sondę latającą, zaopatrzoną w przekaźnik telewizyjny. Sonda, wznosząc się stromo w niebo, znikła w przeciągu sekund. Do centrali jęły za to napływać jej sygnały — zarazem ukazał się, widziany z wysokości mili, malowniczy krajobraz, pełen poszarpanych skał, pokrytych połaciami rdzawych i czarnych gąszczy. Po minucie bez trudu zauważyli w dole „Cyklopa”, który sunął dnem wielkiego wąwozu, błyszcząc jak stalowa pięść. Horpach, Rohan i kierownicy grup specjalistycznych stali u ekranów w sterowni. Odbiór był dobry, przewidywali jednak możliwość jego pogorszenia się lub przerwania, dlatego gotowe do startu czekały inne sondy, które miały im służyć za przekaźniki. GI sądził, że w razie ataku łączność z „Cyklopem” ustanie na pewno, ale przynajmniej będzie można obserwować jego posunięcia.
Elektryczne oczy „Cyklopa” nie mogły tego zauważyć, ale stojący u ekranów, dzięki rozległości pola widzenia, jakie roztaczało się przed nimi dzięki wysokiemu szybowaniu telesondy, dostrzegali, że już tylko kilkaset metrów dzieli maszynę od porzuconych w bramie skalnej transporterów, które zagradzały dalszą drogę. „Cyklop” miał po wywiązaniu się ze swych zadań w drodze powrotnej wziąć także dwie sczepione ze sobą wskutek zderzenia gąsienicówki na hol.
Puste transportery wyglądały z wysoka jak zielonkawe pudełeczka; przy jednym widniała częściowo zwęglona figurka, trup człowieka, którego poraził miotaczem Rohan.
Tuż przed zakrętem, za którym sterczały iglice skalnej bramy, „Cyklop” za trzymał się i zbliżył ku sięgającej niemal dna wąwozu grzywie metalicznych zarośli. Z napiętą uwagą śledzili jego poruszenia. Musiał otworzyć z przodu pole siłowe, aby przez wąską jego przerwę wyprowadzić inhauster, który na kształt wydłużonej lufy armatniej, z zębatą garścią u końca, wysunąwszy się ze swej tulei, objął kępę krzaków i pozornie bez wysiłku wyrwał ją ze skalnego podłoża, po czym cofnął się i spełzł tyłem na dno wąwozu.
Cała operacja odbyła się gładko i sprawnie. Dzięki szybującej nad wąwozem telesondzie nawiązano kontakt radiowy z mózgiem „Cyklopa”, który powiadomił ich, że „próbka” rojąca się od czarnych „owadów” została zamknięta w zbiorniku.
„Cyklop” dotarł na odległość stu metrów od miejsca katastrofy. Stał tam, oparty pancernym zadem o skałę, tylny energobot grupy Rohana, w samym przejściu skalnym tkwiły sczepione ze sobą transportery, a dalej przed nimi znajdował się drugi energobot. Najdelikatniejsze drżenie powietrza świadczyło o tym, że wciąż jeszcze wytwarza pole ochronne, tak jak je pozostawił Rohan po klęsce swego oddziału. „Cyklop” najpierw wyłączył zdalnie diraki tego energobota, a potem, zwiększywszy moc odrzutu i uniósłszy się w powietrze, przepłynął zręcznie ponad grzbietami pochylonych transporterów i osiadł z powrotem na głazach, już powyżej przejścia. W tym właśnie momencie ktoś z patrzących wydał ostrzegawczy okrzyk. Rozległ się on w sterowni „Niezwyciężonego”, oddalonej o 60 kilometrów od wąwozu, kiedy tam zadymiła czarna sierść stoków i obruszyła się falami na ziemski pojazd z takim impetem, że w pierwszej chwili znikł zupełnie, zakryty jakby ciśniętym z wierzchu płaszczem smołowatego dymu. Natychmiast jednak całą grubość atakującej chmury