najpierw z ukrycia zaatakował „Kondora”, a potem nas? Ile takich niesamowitych, obcych ludzkiemu pojmowaniu zjawisk może taić w sobie Kosmos? Czy mamy wszędzie przybywać z niszczącą potęgą na pokładach statków, aby strzaskać to wszystko, co jest sprzeczne z naszym rozumieniem? Jak oni ją nazwali — nekrosfera, a więc i nekroewolucja, ewolucja martwej materii, być może Lyranie mieliby coś do powiedzenia, Regis III była w ich zasięgu, może chcieli ją kolonizować, kiedy ich astrofizycy przepowiedzieli przemianę Słońca w Nową… to była może dla nich ostatnia nadzieja. Gdybyśmy byli w takiej sytuacji, oczywiście walczylibyśmy, rozbijalibyśmy ten czarny krystaliczny pomiot, ale tak… ? W odległości parseka od bazy, z kolei oddalonej od Ziemi o tyle lat świetlnych, w imię czego my tu właściwie stoimy, tracąc ludzi, dlaczego nocami strategicy szukają najlepszej metody anihilacyjnej, przecież o zemście nie może być nawet mowy…
Gdyby Horpach stał przed nim, powiedziałby mu w tej chwili to wszystko. Jaki śmieszny i szaleńczy zarazem jest ten „podbój za największą cenę”, to „heroiczne trwanie człowieka”, ta chęć odpłaty za śmierć towarzyszy, którzy zginęli, bo wysłano ich na tę śmierć… Byliśmy po prostu nieostrożni, zbyt wiele zaufania pokładaliśmy w naszych miotaczach i czujnikach, popełniliśmy błędy i ponosimy konsekwencje. My, tylko my jesteśmy winni. Myślał tak, z zamkniętymi w słabym świetle oczami, które paliły go, jakby pod powiekami miał pełno piasku. Człowiek — pojmował to w tej chwili bez słów — jeszcze nie wzniósł się na właściwą wysokość, jeszcze nie zasłużył na tak pięknie nazwaną postawę galaktocentryczną, która wysławiana od dawna, nie na tym polega, aby szukać tylko podobnych sobie i takich tylko rozumieć, ale na tym, żeby nie wtrącać się do nie swoich, nieludzkich spraw. Zagarniać pustkę — owszem, dlaczegóż by nie, ale nie atakować tego, co istnieje, co w ciągu milionoleci wytworzyło swoją własną, nie podległą nikomu ani niczemu oprócz sił promienistych i sił materialnych, równowagę trwania, czynnego, aktywnego trwania, które jest ani lepsze, ani gorsze od trwania białkowych związków, zwanych zwierzętami czy ludźmi.
Takiego właśnie Rohana, pełnego owej wzniosłości galaktocentrycznego wszechrozumienia każdej istniejącej formy, jak igła przekłuwająca nerwy trafił powtarzający się, wysoki krzyk syren alarmowych.
Całe jego myślenie sprzed sekundy znikło, zmiecione natrętnym dźwiękiem, wypełniającym wszystkie pokłady. W następnej chwili wypadł na korytarz i biegł z innymi w ciężkim rytmie zmęczonych kroków, w ciepłych oddechach ludzkich, a zanim jeszcze dopadł windy, poczuł — nie którymś zmysłem ani nawet sobą całym, ale jak gdyby korpusem statku, którego stał się molekułą — uderzenie wprawdzie z pozoru niezmiernie odległe i słabe, ale przenikające kadłub krążownika od rufowych rozpór aż po dziób, cios z niczym nieporównywalnej siły, który — i to czuł — przyjęło i elastycznie odparowało coś jeszcze większego niż „Niezwyciężony”.
— To on! To on! — dały się słyszeć krzyki wśród biegnących.
Znikali kolejno w windach, drzwi zasuwały się z sykiem, załogi łomotały po krętych schodkach, nie mogąc się doczekać swojej kolei, ale przez zmieszane głosy, nawoływania, gwizdki bosmanów, powtarzający się dźwięk syren alarmowych i tupot z górnego pokładu przebił się drugi, bezgłosy, lecz tym potężniejszy jakby wstrząs następnego trafienia. Światła korytarzowe mrugnęły i zajaśniały na nowo. Rohan nigdy nie przypuszczał, że winda może jechać tak długo. Stał, nie wiedząc nawet, że wciąż jeszcze naciska z całej siły guzik, a obok niego był już tylko jeden człowiek, cybernetyk Liwin. Winda stanęła i wyskakując z niej, Rohan usłyszał najcieńszy, jaki można sobie wyobrazić, świst, którego wyższe rejestry — wiedział o tym — nie były już słyszalne dla ludzkiego ucha. Było to jakby jęknięcie wszystkich naraz tytanowych wiązań krążownika. Dopadł drzwi sterowni, pojmując, że „Niezwyciężony” odpowiedział ogniem na ogień.
Ale też to był właściwie koniec potyczki. Przed ekranem, na jego pałającym tle stał czarny i wielki astrogator; górne światła były wygaszone, może umyślnie — a poprzez pręgi biegnące z góry na dół ekranu, zamazujące całą płaszczyznę pola widzenia, majaczył dołem uczepiony gruntu, górą gigantyczny, brzuchaty, wysunięty bulwiastymi zwałami na wszystkie horyzonty, pozornie całkiem nieruchomy, grzyb eksplozji, która rozbiła na atomy i unicestwiła „Cyklopa” na potrójnym perymetrze, a w powietrzu wisiało jeszcze straszliwe, szkliste drganie rozpływającego się wybuchu, przez które słychać było monotonny głos technika:
— Dwadzieścia i sześćset, w punkcie Zero… dziewięć i osiemset w perymetrze… jeden i cztery dwadzieścia dwa w polu…
Mamy 1420 rentgenów w polu, to znaczy, że promieniowanie przebiło barierę siłową… — zrozumiał Rohan.
Nie wiedział, że coś takiego jest możliwe. Ale kiedy spojrzał na tarczę głównej dyspozycji mocy, zrozumiał, jakiego ładunku użył astrogator. Energią tą można było zagotować wewnątrzkontynentalne morze średniej wielkości. Cóż — Horpach wolał nie ryzykować powtórnych strzałów. Może przesadził, ale teraz przynajmniej znowu mieli tylko jednego przeciwnika.
W ekranach tymczasem rozwijało się niezwykłe widowisko: kędzierzawy i kalafiorowaty zarazem wierzch grzyba płonął wszystkimi barwami tęczy, od najsrebrzystszej zieleni aż po głębokie, morelowe i karminowe szkarłaty. Pustyni — Rohan zobaczył to dopiero teraz — w ogóle nie było widać, niby gruba mgła, zawlókł ją na kilkadziesiąt metrów wzbity w górę piach, który trwał tak, falując, całkiem jakby zmieniła się w prawdziwe morze. A technik wciąż powtarzał odczyty ze skali:
— Dziewiętnaście tysięcy w punkcie Zero… osiem i sześćset w perymetrze… jeden i jeden, i zero dwa w polu…
Zwycięstwo odniesione nad „Cyklopem” przyjęto w głuchym milczeniu, bo też triumf z rozbicia własnej, i to najsilniejszej jednostki nie był szczególnie godny fetowania. Ludzie zaczęli się rozchodzić, podczas kiedy grzyb wybuchu wciąż rósł w atmosferę i nagle zapłonął u szczytu drugą gamą barw, tym razem trafiony promieniami słońca, stojącego jeszcze pod horyzontem. Przebił już najwyższe warstwy lodowych cirrusów i wysoko ponad nimi stał się liliowozłoty, bursztynowy i platynowy; blaski te szły falami z ekranów na całą sterownię, która mieniła się, jakby na emaliowanych biało pulpitach ktoś porozcierał kolory ziemskich kwiatów.
Rohan zdziwił się jeszcze raz, ujrzawszy strój Horpacha. Astrogator był w płaszczu — tym śnieżystym płaszczu galowym, który ostatni raz widział na nim podczas uroczystości pożegnalnych w Bazie. Musiał porwać chyba pierwszą część odzieży, jaka mu się nawinęła. Stojąc z