Kiedys jeden z chlopcow zapytal:
— Sierzancie? Uwazam, ze rzucanie nozem to nawet dobra zabawa… ale wlasciwie po co my sie tego uczymy?
— Przypuscmy — odparl Zim — ze wszystko, co masz, to noz. Albo moze nawet nie masz noza. Co wtedy zrobisz? Zmowisz paciorek i do Bozi? A moze jednak rzucisz sie na przeciwnika i bedziesz staral sie go pokonac? Synu, taka jest rzeczywistosc, to nie gra w warcaby, gdzie zabic mozna tylko pionka.
— No wlasnie, panie sierzancie. Przypuscmy, ze w ogole jestem nie uzbrojony albo mam tylko jakis kozik, to co? A moj przeciwnik posiada wszelkie mozliwe rodzaje niebezpiecznej broni?
— Nic nie poradzisz, ma cie w reku i moze cie wykonczyc — odezwal sie ktorys.
Zim odpowiedzial nieomal lagodnie.
— Calkowicie mylisz sie, synku. Nie ma nic takiego jak niebezpieczna bron. Sa tylko niebezpieczni ludzie. Staramy sie wyszkolic was tak, byscie byli niebezpieczni — dla wroga. Niebezpieczni, nawet bez noza. Byscie byli grozni, jak dlugo macie chociaz jedna reke, jedna noge i jestescie wciaz zywi. Ale wezmy ten przypadek, o ktorym wspomniales. Jestem toba i mam tylko noz. Ten cel poza mna — to wartownik, uzbrojony we wszystko poza bomba wodorowa. Musisz go zlikwidowac… Spokojnie, natychmiast, zeby nie mial czasu zawolac o pomoc.
Zim odwrocil sie nieznacznie — wzzz! — i noz, ktorego przed sekunda nie mial w reku, drzal wbity w srodek celu.
— Widzisz? Lepiej miec przy sobie dwa noze. Ale tak czy inaczej musisz go zalatwic… nawet golymi rekami.
— Och…
— Jeszcze cos cie gnebi? No, powiedz. Smialo. Jestem tu, zeby odpowiadac na wasze pytania.
— Tak, panie sierzancie. Powiedzial pan, ze ten wartownik nie mial bomby wodorowej. A gdyby mial? W tym sek. My przeciez mamy i gdybym ja byl wartownikiem… i prawdopodobnie kazdy wartownik strony przeciwnej bedzie ja mial. No, nie mam na mysli koniecznie wartownika, ale w ogole nieprzyjaciela.
— Rozumiem cie.
— No wiec, widzi pan, panie sierzancie. Jesli my mozemy uzyc bomby wodorowej — a jak pan sam powiedzial, to nie jest gra w warcaby, to prawdziwa wojna i nikt tu nie udaje — to czy nie jest smieszne, czolgac sie w krzakach, rzucac nozami i byc moze dac sie zabic… a nawet przegrac te wojne… zamiast wykorzystac te swoja skuteczna bron i zwyciezyc? Co za sens, by mnostwo ludzi ryzykowalo zycie, walczac przestarzala bronia, kiedy jakis jeden profesor moze dokonac znacznie wiecej przyciskajac po prostu odpowiedni guzik?
Zim nie odpowiedzial od razu, co bylo do niego niepodobne. Potem odparl miekko:
— Czy jestes zadowolony, bedac w piechocie? Mozesz zrezygnowac, wiesz o tym.
Chlopak cos zamruczal. Zim zawolal:
— Odpowiadaj!
— Nie mam zamiaru rezygnowac, panie sierzancie. Przemecze sie do konca.
— No tak. Widzisz, na pytanie, ktore postawiles, nie moze ci odpowiedziec sierzant… Nie powinienes mnie o to pytac. Sam powinienes znac odpowiedz, zanim wstapiles do wojska. Czy w twojej szkole byly wyklady z historii i filozofii moralnosci?
— Slucham? Alez oczywiscie, panie sierzancie!
— Musiales wiec poznac odpowiedz. Ale ja powiem ci, nieoficjalnie, jakie jest moje zdanie na ten temat. Jesli chcialbys skarcic dziecko, to czy obcialbys mu glowe?
— Alez skad, panie sierzancie!
— Oczywiscie, nie. Dalbys mu klapsa. Moga zaistniec okolicznosci, kiedy byloby taka sama glupota rzucic na miasto nieprzyjaciela bombe wodorowa, co przylozyc dziecku siekierka. Wojna to nie przemoc i zabijanie, tak zwyczajnie, po prostu. Wojna jest przemoca kontrolowana, prowadzaca do okreslonego celu. Celem wojny jest poparcie sila decyzji rzadu. Nie zabijanie dla samego zabijania… ale sklonienie wrogow do postepowania tak, jak sobie zyczy zwyciezca. Jest to jedyna odpowiedz, jakiej moge ci udzielic. Jesli to cie nie zadowala, mozesz zameldowac sie na rozmowe do dowodcy pulku. Jezeli i on cie nie przekona — wracaj do domu, do cywila! Bo w takim wypadku, z pewnoscia, nie nadajesz sie na zolnierza.
Zim zerwal sie na nogi.
— Zdaje sie, wyciagacie mnie na pogaduszki, zamiast pracowac. Bacznosc! Spocznij, na stanowiska bojowe — marsz!
Cwiczylismy z kijami i cwiczylismy z drutem i uczylismy sie, czego mozna dokonac najbardziej nowoczesna bronia. Jak ja obslugiwac i magazynowac.
Mielismy tez wiele zajec z bronia przestarzala. Na przyklad strzelanie z karabinow, prawie identycznych, jak karabiny piechoty w XX wieku, zarowno do celu stalego z odmierzonej odleglosci, jak i do celow ruchomych. Mialo nam to wyrobic pewnosc oka i nauczyc, bysmy byli zawsze w pogotowiu, zeby nic nas nie moglo zaskoczyc. I mysle, ze byla to nauka skuteczna.
Na naszych manewrach nikt nie zostal raniony ani zabity pociskiem karabinowym. Wypadki smierci spowodowane byly innymi broniami lub wymyslnymi urzadzeniami bojowymi. Kiedys jeden chlopak skrecil kark, szukajac gwaltownie kryjowki, gdy zaczeto do niego strzelac — ale zaden pocisk go nie trafil.
Jednak wlasnie to, strzelanie i krycie sie, doprowadzily mnie do najciezszej depresji.
Po pierwsze — zostalem zdegradowany. Odebrano mi range rekrucka nie dlatego, zebym sam zawinil, ale moja sekcja zle sie spisala i to w czasie mojej nieobecnosci… Zwrocilem na to uwage, lecz Bronski kazal mi zamknac gebe.
Poszedlem wiec z tym do Zima, ale on odparl zimno, ze odpowiadam za to, co robia moi ludzie i zarobilem szesc godzin karnej sluzby. I jeszcze ochrzanil mnie, ze zwrocilem sie do niego bez zezwolenia Bronskiego.
Nastepnie — przyszedl wreszcie list od matki. Bardzo mnie przygnebil.
Potem — wywichnalem sobie ramie przy pierwszej musztrze w pancernym kombinezonie zmechanizowanym, przydzielono mi lzejsza sluzbe i mialem za duzo czasu na myslenie i uzalanie sie nad soba.
Bylem tego dnia ordynansem w biurze dowodcy batalionu. Z poczatku wykazywalem wielki zapal, bo chcialem zrobic dobre wrazenie. Okazalo sie jednak, ze kapitan Frankel nie oczekiwal po mnie zapalu. Chcial natomiast, zebym siedzial spokojnie, nic nie mowil i nie zawracal mu glowy. I znow mialem czas, zeby medytowac nad swoim marnym losem. Zdrzemnac sie nie mialem odwagi.
Wkrotce po obiedzie niespodziewanie wkroczyl sierzant Zim, a za nim trzech ludzi. Zim, jak zwykle, wygladal schludnie i elegancko, ale wyraz jego twarzy przywodzil na mysl smierc. Pod prawym okiem mial siniec, co przeciez bylo zupelnie niemozliwe.
Za nim, miedzy dwoma innymi, stal Ted Hendrick. Byl brudny, ale kompania miala wlasnie cwiczenia polowe, wiec jasne, ze prawie caly czas czolgal sie w blocie i kurzu. Warga Teda byla rozcieta, a podbrodek i bluza poplamione krwia. Nie mial furazerki. W jego oczach malowala sie wscieklosc.
Kapitan Frankel zdziwil sie.
— O co chodzi, sierzancie?
Zim stal sztywno jak slup soli i recytowal jak maszynka:
— Dowodca Kompanii H melduje dowodcy batalionu. Zlamanie dyscypliny. Artykul dziewiecdziesiat jeden, zero siedem. Odmowa wykonania rozkazu podczas symulowanej walki. Artykul dziewiecdziesiat jeden, dwadziescia. Nieposluchanie komendy, ten sam artykul.
Kapitan Frankel zdumial sie.
— Zwracacie sie z tym do mnie, sierzancie? Sluzbowo?
Nie wiem, jak Zim to zrobil, ze wygladal na zaklopotanego, a rownoczesnie jego twarz i glos pozostaly calkowicie bez wyrazu.
— Zolnierz domagal sie postawienia go przed dowodca batalionu.
— Ach tak. W dalszym ciagu nie rozumiem, sierzancie, ale nalezy mu sie ten przywilej. A wiec jaki to byl rozkaz?
— Rozkaz zamarcia w bezruchu, panie kapitanie.
Spojrzalem na Hendricka myslac: ale zes sie urzadzil, bracie!