Potem – konczyl swa opowiesc profesor Walsh – jeki nagle ustaly. Hiszpanska ludnosc mowila, ze El Diablo jest juz znuzony i zaniechal swych nocnych najazdow, ale zyje nadal w jaskini i czeka chwili, kiedy bedzie naprawde potrzebny.
– Doprawdy? – zdziwil sie Pete. – Ludzie mysla, ze on wciaz zyje tam, w jaskini?
– Czy to mozliwe? – zapytal Bob.
– No coz, chlopcy, jest duzo niescislosci w zwiazku z postacia El Diablo – powiedzial profesor. – Przeprowadzilem wiele badan. Na przyklad wszystkie rysunki pokazuja go noszacego pistolet na prawym biodrze, a jestem pewien, ze byl leworeki!
Jupiter skinal glowa w zamysleniu.
– Czesto historie o legendarnych postaciach sa nie bardzo zgodne z prawda.
– Wlasnie – przytaknal profesor. – Wersja oficjalna glosila, ze jego rany nie byly smiertelne. Tak wiec, wziawszy pod uwage, ze mial tylko osiemnascie lat w roku 1888, jest absolutnie mozliwe, ze El Diablo wciaz zyje!
ROZDZIAL 4. Dochodzenie rozpoczyna sie
– To smieszne, profesorze! – wykrzyknal pan Dalton. – Mialby teraz okolo stu lat. Trudno sobie wyobrazic, by taki starzec ganial po polach!
– Nie dalby pan wiary, jak zwawi moga byc starzy ludzie – powiedzial spokojnie profesor. – Sa doniesienia o ludziach w poludniowej Rosji, na Kaukazie, ktorzy majac sto lat i wiecej sa pelnosprawni. Poza tym nasz staruszek nie robi nic poza wydawaniem jekow.
– To prawda – przytaknal Jupiter.
– Jest takze zupelnie mozliwe, ze El Diablo mial potomstwo – kontynuowal profesor. – Byc moze jego wnuk usiluje wskrzesic legende przodka, napedzajac strachu amerykanskim farmerom.
– To jest mozliwe – powiedzial Dalton mniej sceptycznie. – Nasi poprzednicy nie uzytkowali Jeczacej Doliny, ja zas chcialbym wybudowac tam zagrode dla bydla. Byc moze jakis potomek El Diablo nie zyczy sobie, by ktos wkraczal na teren objety legenda.
– Jess, to moze byc wyjasnienie zagadki! – wykrzyknela pani Dalton. – Pamietasz? Nasi starsi meksykanscy pracownicy sprzeciwiali sie zagospodarowaniu Jeczacej Doliny, jeszcze nim zaczely sie te jeki.
– Oni tez pierwsi nas opuscili – podjal pan Dalton. – Jutro pojde porozmawiac z szeryfem. Moze wie cos o potomkach El Diablo.
– Moze chcielibyscie panstwo zobaczyc podobizne El Diablo? – zapytal profesor Walsh.
Wyjal maly obrazek z portfela i podal zgromadzonym. Byla to fotografia portretu i ukazywala mlodego czlowieka, niemal chlopca, o plonacych ciemnych oczach i dumnej twarzy. Nosil wysokie czarne sombrero z szerokim rondem, krotki czarny zakiet, czarna koszule z wysokim kolnierzykiem, czarne spodnie, obcisle gora z rozszerzajacymi sie nogawkami, i czarne lsniace buty o spiczasto zakonczonych noskach.
– Czy zawsze ubieral sie na czarno? – zapytal Bob.
– Zawsze – odparl profesor. – Mawial, ze jest w zalobie po swych rodakach i swym kraju.
– Byl tylko zwyklym bandyta, jutro pogadam z szeryfem, zeby sprawdzil, czy jakis glupiec nie stara sie kontynuowac jego wyczynow – powiedzial pan Dalton. – Ranczo nie moze obsluzyc sie samo i jakkolwiek interesujacy jest El Diablo, musze wracac do roboty. A wy, chlopcy, jestescie pewnie zmeczeni po waszej wedrowce. Czeka nas jutro ciezka praca. Ojciec Pete'a mowil, ze chcecie dowiedziec sie wszystkiego o prowadzeniu rancza. No, najlepszy sposob zdobywania wiedzy to praca.
– Doprawdy, nie jestesmy zmeczeni – zaprotestowal Jupiter. – Prawda, chlopaki?
– Zupelnie nie – powiedzial Bob.
– Alez nie – zawtorowal Pete.
– Jest jeszcze wczesnie i wieczor taki piekny – dodal Jupiter. – Chcielibysmy poznac dokladnie okolice. Plaza, na przyklad, jest szczegolnie interesujaca wieczorem. Morze wyrzuca wtedy na brzeg godne uwagi okazy przybrzeznej fauny i flory.
Panstwo Daltonowie zdawali sie byc pod wrazeniem elokwencji Jupitera. Mial zwyczaj uzywania wyszukanych slow, by dorosli uwazali go za starszego, niz byl w istocie. Bob i Pete zdawali sobie sprawe, ze Jupiter planuje cos wiecej niz zwykly spacer po plazy. Ze wszystkich sil starali sie nie wygladac sennie.
– Sama nie wiem… – zaczela z powatpiewaniem pani Dalton.
– Ale dlaczego nie – przerwal jej maz. – Jest jeszcze wczesnie i rozumiem, ze pierwsza noc na ranczu jest zbyt ekscytujaca, by ja zmarnowac na spanie. Spacer dobrze im zrobi, Marto. Lepiej, zeby obejrzeli sobie plaze dzisiejszego wieczoru, gdyz jutro rano mam dla nich sporo zajec.
– Zgoda wiec – usmiechnela sie pani Dalton. – Zmykajcie, chlopcy, ale nie wracajcie pozniej niz o dziesiatej. Wstajemy tu wczesnie rano.
Chlopcy nie zwlekali. Odniesli swoje talerze i szklanki po mleku do kuchni i opuscili dom kuchennym wyjsciem.
Jupiter natychmiast zabral sie do rzeczy, wydajac polecenia:
– Pete idz do szopy i przynies duzy zwoj liny, ktory tam widzialem. Ty, Bob, idz do naszego pokoju i przynies kawalki kredy i latarki elektryczne. Ja przygotuje rowery.
– Jedziemy do jaskini? – zapytal Bob.
– Tak jest. Tylko tam mozemy znalezc wyjasnienie tajemnicy Jeczacej Doliny.
– Do jaskini? Teraz? – Pete mial dosc niewyrazna mine. – Nie lepiej przy dziennym swietle?
– Co za roznica, w jaskini jest zawsze ciemno – odparl Jupiter. – Zreszta jeki dochodza tylko wieczorami, i to nie zawsze. Slyszelismy je dzisiaj i jesli nie pojdziemy teraz, byc moze bedziemy musieli czekac kilka dni, az sie powtorza.
Pete i Bob musieli uznac slusznosc tego rozumowania i poszli wykonac dane im polecenia. Wkrotce wszyscy trzej spotkali sie przy furtce. Pete przymocowal zwoj liny do bagaznika swego roweru i ruszyli waska sciezka ku dolinie. Wieczor byl cieply, ksiezyc wzeszedl juz i oblewal srebrzystym swiatlem droge przed nimi.
Ranczo Krzywe Y rozciagalo sie wzdluz Pacyfiku, ale sam ocean ukryty byl za pasmem skalistych gor. W swietle ksiezyca wydawaly sie wysokie i majestatyczne, a przydrozne deby jawily sie jako bialawe duchy. Slychac bylo niespokojny ruch bydla w polu i parskanie koni.
Nagle powietrze przeszyl przeciagly jek.
– Aaauuuuuuu-uuuu-uuu-uu!
Mimo ze nie pierwszy raz slyszeli to niesamowite zawodzenie, Bob i Pete az podskoczyli na swych rowerach.
– Dobrze – szepnal Jupiter. – Nie przestala jeczec.
Odstawili cicho rowery i wspieli sie na skaly otaczajace doline. Zeszli w dol i szli przez zalana ksiezycowym swiatlem doline ku czarnemu otworowi Jaskini El Diablo. Bob wzdrygnal sie.
– O Boze, Jupe, wciaz mi sie wydaje, ze cos sie tam rusza.
– A mnie, ze slysze glosy – dodal Pete.
– To tylko wasza wyobraznia – powiedzial Jupiter. – Po tym, cosmy sie nasluchali i w tej niesamowitej scenerii, kazdy cien i szmer budzi groze. No, gotowi? Bob, sprawdz jeszcze raz latarki.
Pete przewiesil line przez ramie, kazdy z nich wzial do reki latarke i swoj kawalek kredy.
– Jaskinie moga byc niebezpieczne, gdy nie podejmie sie pewnych srodkow ostroznosci – mowil Jupiter. – Najwieksze zagrozenie to mozliwosc obsuniecia sie w rozpadline skalna albo zgubienie sie. Mamy line na wypadek, gdyby ktorys z nas spadl, a znaczac nasz szlak kreda, nie zabladzimy. Poza tym musimy sie stale trzymac razem.
– Czy mamy znaczyc droge znakami zapytania?
– Tak jest. I dodamy strzalki dla oznaczenia kierunku w jakim idziemy – odpowiedzial Jupiter.
Znaki zapytania byly jednym z ich najlepszych pomyslow. Zostawiali je w widocznym miejscu ilekroc szli jakims tropem. Ulatwialo to nie tylko powrot, ale takze dawalo znac pozostalym, ktoredy szedl jeden z Detektywow. Kazdy z nich mial swoj kolor kredy: Jupiter – bialy, Pete – niebieski, a Bob – zielony. Wiedzieli wiec rowniez, ktoryz nich zostawil znak.