Poruszali sie ostroznie, oswietlajac latarkami droge przed soba, az po niecalych dziesieciu metrach korytarz sie skonczyl. Przejscie blokowala sterta obsunietych kamieni.

– Pan Dalton mowil, ze wiele korytarzy jest kompletnie zablokowanych wskutek trzesienia ziemi – przypomnial sobie Bob.

– Myslisz, ze moze sie to powtorzyc? Moze to niebezpieczne, wchodzic w te tunele? – zaniepokoil sie Pete.

– Nie, sklepienia sa bardzo mocne – zapewnil go Jupiter. – Te kamienie spadly wskutek poteznego wstrzasu i tez tylko w najslabszych miejscach. To jest bardzo bezpieczna jaskinia.

Zawrocili i ponowili probe w nastepnych czterech tunelach, pieczolowicie znaczac swa droge. Wszystkie cztery byly jednak podobnie zablokowane.

– Tracimy czas – zniecierpliwil sie w koncu Jupiter. – Rozdzielimy sie i kazdy bedzie przeszukiwal inny korytarz. Nie mozna sie w nich zgubic.

– Kazdy z nas pojdzie swoim tunelem az do konca – zgodzil sie Bob. – Chyba ze sie okaze, iz nie jest zablokowany po kilkunastu metrach albo rozgalezia sie.

– Tak jest – powiedzial Jupiter. – Jesli ktorys z nas znajdzie niezablokowany pasaz, wroci tu i poczeka na innych.

Zaglebili sie, kazdy w innym tunelu. Jupiter odkryl, ze jego korytarz powstal w naturalny sposob tylko na krotkim odcinku. Potem dostrzegl w swietle latarki drewniane slupy i belki spiete z nimi klamrami i podtrzymujace sciany i strop, jak w kopalnianym szybie. Przeszedl jeszcze pare metrow, studiujac bacznie sciany i podloze.

Nagle wyrosla przed nim sciana z kamieni i gliny, ktora zamykala szczelnie szyb. Kiedy przyklakl, by zbadac ja dokladnie zauwazyl maly, czarny kamien, ktory go zaintrygowal. Byl zupelnie inny niz te, ktore widzial wokol. Podniosl go i schowal do kieszeni.

W tym momencie w tunelu rozlegl sie krzyk:

– Jupe! Bob! Szybko!

Tymczasem Bob trafil swym korytarzem wprost do nowej groty, podobnej do pierwszej. Rozgladal sie po niej ciekawie. Bylo w jej scianach rowniez pelno otworow do nastepnych pasazy. Wlasnie zdecydowal zawrocic i podzielic sie swym odkryciem z pozostalymi, gdy dobiegl go krzyk Pete'a. Rzucil sie pedem do wejscia do tunelu, ktorym przeszedl.

Jupiter biegl spiesznie ku otworowi pasazu Pete'a, gdy cos zwalilo sie na niego z impetem. Rozlozyl sie jak dlugi na kamiennej podlodze, a jakies szalone stworzenie wczepilo sie w niego pazurami.

– Pomocy! – wrzasnal mu w ucho glos Boba.

– Bob, to ja – krzyknal.

Wczepiajace sie w niego rece zwolnily uchwyt i obaj chlopcy oswietlili sie nawzajem latarkami.

– Rany Boskie, myslalem, ze cos mnie zaatakowalo – powiedzial Bob.

– Odnioslem akurat to samo wrazenie – odparl Jupiter. – Wpadlismy w panike slyszac wolanie Pete'a…

– Pete! – zawolal Bob.

– Biegnijmy!

Wpadli obaj do tunelu, ktorym poszedl Pete. Zdawal sie dluzszy od innych. Biegli spory kawalek, nim dostrzegli swiatlo latarki Pete'a.

– Tu jestem! – wolal.

Stal posrodku duzej groty z pobladla twarza. Snop swiatla jego latarki byl skierowany na sciane po lewej stronie.

– Tam… bylo… cos – wyjakal. – Widzialem. Cale czarne i blyszczace.

Bob i Jupiter zwrocili swe latarki na to samo miejsce. Nie bylo tam nic, poza kamienna sciana.

– Moze to tylko nerwy, Pete – powiedzial Bob. – Moze powinnismy sie jednak trzymac razem.

Jupiter podszedl do wskazanego przez Pete'a miejsca i przykucnal.

– To nie byly tylko nerwy Bob – powiedzial. – Zobacz.

Bob i Pete zblizyli sie do Jupe'a. Na kamiennej podlodze widac bylo dwa duze, ciemne, jajowate slady. Slady stop. Blyszczaly w swietle latarki.

– Co… – Bob zawahal sie – co to jest, Jupe?

– Cos mokrego – odpowiedzial Jupiter – prawdopodobnie woda.

– Hm – Pete przelknal nerwowo sline. – Mowilem wam, ze cos widzialem. Kiedy wyszedlem z tunelu uslyszalem szmer. Skierowalem tam latarke i zobaczylem… te… te rzecz! Tu, pod sciana. To bylo duze. Bylem tak zaskoczony, ze upuscilem latarke, a kiedy ja podnioslem, tego juz nie bylo.

Jupiter ogladal w swietle latarki podloge wokol sladow. Byla zupelnie sucha, podobnie sciany i sklepienie.

– Nic poza tym nie jest mokre – powiedzial. – Pete ma racje. Cos stalo w tym miejscu. Cos, co zostawilo mokre slady.

– Takie duze? Musza miec z osiemdziesiat centymetrow dlugosci! – dziwil sie Bob.

– Co najmniej – stwierdzil Jupiter powaznie. – I bylo to duze, czarne i blyszczace. Jakis rodzaj…

– Potwora! – dokonczyl Pete.

– Staruch! – wykrzyknal Bob.

Chlopcy spojrzeli po sobie zaleknieni. Nie wierzyli w potwory, ale co moglo zostawic tak olbrzymie slady?

Nagle oslepilo ich ostre swiatlo. Przerazeni przylgneli do sciany. Zza swiatla dobiegl ich ochryply glos:

– Co tu sie dzieje?

Wolno zblizala sie do nich jakas postac – zgieta sylwetka starego czlowieka z biala, zmierzwiona broda i z olbrzymia strzelba w rece.

ROZDZIAL 6. Niebezpieczna wyprawa

Stary czlowiek machnal reka w kierunku ciemnych tuneli.

– Te korytarze ida hen daleko do srodka – powiedzial wysokim, lamiacym sie glosem. – Wy, mlodziaki, mozecie sie bardzo latwo w nich zgubic.

W jego czerwono obrzezonych oczach zapalily sie niedobre blyski.

– Trzeba byc tu wielce ostroznym – zaskrzeczal. – Trzeba znac ten kraj, tak, panie. Siedemdziesiat lat tu zyje i nigdy nie stracilem mego skalpu, o nie, panie. Myslec na zapas, to cala historia. Znac kraj i walczyc z wrogami.

– Skalp? – zdumial sie Pete. – Pan walczyl z Indianami? Tutaj?

Stary machnal swa antyczna strzelba.

– Indiany! Powiem wam o nich, powiem. Zylem z nimi cale moje zycie. Mili ludzie, ale twardzi wrogowie, tak panie. Dwa razy malo nie stracilem skalpu. Raz w kraju Utekow, raz w kraju Apaczy. Przebiegli ci Apacze. Ale ucieklem.

– Nie sadze, zeby tu byli teraz jacys Indianie, prosze pana – powiedzial Jupiter grzecznie. – I na pewno sie nie zgubimy.

Wzrok czlowieka spoczal na chlopcach. Zdawalo sie, ze po raz pierwszy rzeczywiscie ich widzi.

– Teraz? Oczywiscie nie ma tu teraz Indian. Bardzo nierozsadnie chlopcy lazic tak po tej jaskini. Obcy tu, co? – jego glos byl teraz nizszy i rowniejszy. Stary czlowiek stracil tez swoj dziki wyglad.

– Tak, prosze pana, nie jestesmy tutejsi – pierwszy odezwal sie Bob. – Jestesmy z Rocky Beach.

– Spedzamy wakacje na Ranczu Krzywe Y, u panstwa Dalton – dodal Jupiter – A pan?…

– Jestem Ben Jackson. Mozecie mnie chlopcy nazywac Ben. Daltonowie, co? Fajni ludzie, tak, panie. Przechodzilem obok dolina i uslyszalem czyjs krzyk. Pewnie jeden z was krzyczal, co?

– Tak, prosze pana – powiedzial Jupiter. – Ale mysmy sie nie zgubili. Widzi pan, robimy znaki idac, tak wiec wiemy, jak wrocic.

– Oznaczacie szlak, co? No, to wielce rozsadnie. Mysle, ze dalibyscie sobie rade w dawnych czasach, w wielkim kraju. Ale co wlasciwie tu robicie?

– Staramy sie odkryc, co wydaje te jeczace dzwieki – wyjasnil Bob.

Вы читаете Tajemnica Jeczacej Jaskini
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату