— Ale, widzisz, to jest na Poludniowym Zachodzie w Kurzawie.
— Znam Kurzawe. Poza tym, jak powiedzialas, kiedys wreszcie spadnie deszcz…
Kiwnela glowa, usmiechnela sie i wystukala na jego karcie pracy: Z Abbenay, Pln. Zach., Centr. Inst. Nauk. DO Lokcia, Pld. Zach., koord. pr., zakl. fosforanu 1: SKIER. PILN.: 5-1-3-165-bezterminowo.
Rozdzial dziewiaty
Urras
Zbudzily Szeveka dzwony z kaplicowej wiezy, tonami harmonii prymarnej wzywajace na poranny obrzed religijny. Kazdy dzwiek jak obuchem walil go w potylice. Czul sie tak rozdygotany i oslabiony, ze przez dluzszy czas nie mogl nawet usiasc. Wreszcie zdolal dowlec sie jakos do lazienki i zanurzyl sie w zimnej kapieli, od czego zelzal nieco bol glowy, cialo jednakze wydawalo mu sie nadal obce — jak gdyby zbrukane. Odzyskawszy jasnosc mysli, przypomnial sobie strzepki i urywki wczorajszego wieczoru — zywe, oderwane scenki z przyjecia u Vei. Staral sie ich nie rozpamietywac, nie byl jednak w stanie myslec o niczym innym. Wszystko, wszystko dotkniete zostalo zepsuciem. Usiadl przy biurku i przesiedzial przy nim nieruchomo pol godziny, zapatrzony przed siebie, do glebi nieszczesliwy.
Zaklopotany bywal w zyciu wcale nie tak rzadko i czesto czul sie jak glupiec. Jako mlody czlowiek cierpial, bo zdawalo mu sie, ze inni maja go za dziwaka, odmienca; w pozniejszych latach doswiadczal nieraz — sprowokowanych przez samego siebie — niecheci i pogardy wielu swoich ziomkow. Nigdy jednak nie akceptowal ich osadu. Nigdy nie nekal go wstyd.
Nie wiedzial, ze to paralizujace upokorzenie — podobnie jak bol glowy — jest tylko chemicznym nastepstwem pijanstwa. Wiedza ta niewiele by zreszta zmienila. Uczucie wstydu — oraz zepsucia i obcosci wobec samego siebie — podzialalo jak objawienie. Nagle — jak gdyby przejrzal na oczy — ujrzal swoja sytuacje z przerazliwa jasnoscia; siegal zas wzrokiem daleko poza owe oderwane epizody z zakonczenia wieczoru u Vei. Zdradzila go nie tylko ta biedna kobieta. Zwymiotowac usilowal nie tylko alkohol, ale wszystek chleb, ktorym sie zywil na Urras.
Oparl lokcie na biurku i scisnal rekami skronie, przybierajac poze czlowieka dotknietego bolem; przyjrzal sie swojemu zyciu z punktu widzenia wstydu.
Na Anarres — wbrew oczekiwaniom swojego spoleczenstwa — wybral sobie prace, do ktorej czul powolanie. Ten wybor byl aktem buntu: zaryzykowal swoj los dla dobra ogolu.
Na Urras akt buntu byl luksusem, folgowaniem sobie. Byc fizykiem w A-Io oznaczalo sluzyc nie spoleczenstwu, nie ludzkosci, nie prawdzie — ale Panstwu.
Pierwszej nocy w tym pokoju — wyzywajacy i pelen ciekawosci — postawil swym gospodarzom pytanie: „Co chcecie ze mna zrobic?” Teraz juz wiedzial, co z nim zrobili. Chifoilisk powiedzial mu naga prawde. Posiedli go. Zamierzal sie z nimi targowac — pomysl godny naiwnego anarchisty. Jednostka nie moze targowac sie z panstwem. Panstwo nie zna innej monety procz sily i samo te monete wypuszcza.
Dostrzegal teraz — wyraznie, krok po kroku — ze przybywajac na Urras, popelnil blad; swoj pierwszy powazny blad — i to taki, ktorego skutki bedzie zapewne odczuwal do konca zycia. Gdy zdal sobie z tego sprawe, gdy wyliczyl sobie wszystkie swiadczace o nim dowody, ktore od miesiecy odpychal od siebie i ktorym zaprzeczal (a duzo mu zajelo czasu, zanim — znieruchomialy za biurkiem — uczynil to odkrycie) az do tej ostatniej, absurdalnej i ohydnej sceny z Vea, ktora mu ponownie stanela przed oczami, az jela go palic twarz i zadzwonilo mu w uszach, juz sie z bledu tego wyzwolil. Nawet w tej dolinie lez po przepiciu nie odczuwal juz winy.
Tamto juz sie stalo, teraz nalezalo myslec o tym, co robic dalej. Zamknawszy sie w wiezieniu, jakze ma dzialac jako czlowiek wolny?
Nie bedzie uprawial fizyki dla politykow. To juz bylo dlan oczywiste.
Lecz jesli przestanie pracowac, czy pozwola mu stad wyjechac?
Zastanowiwszy sie nad tym, westchnal gleboko, uniosl glowe i wpatrzyl sie nie widzacymi oczami w zielony, skapany w sloncu krajobraz za oknem. Pierwszy raz dopuscil do siebie mysl o powrocie do domu jako realnej mozliwosci. Ta mysl grozila przerwaniem tam i zalaniem go fala bezbrzeznej tesknoty. Moc mowic po Prawieku, rozmawiac z przyjaciolmi, zobaczyc Takver, Pilun, Sadik, dotknac kurzu Anarres…
Nie dadza mu odjechac. Nie oplacil podrozy. Zreszta on sam nie moze sobie pozwolic na wyjazd; poddac sie i czmychnac.
Siedzac przy biurku w slonecznym blasku poranka, uderzyl rekami o krawedz blatu — raz, drugi i trzeci — z calej sily, z rozmyslem; na jego twarzy malowaly sie spokoj i zaduma.
— Dokad pojsc? — zapytal na glos.
Zapukano do drzwi. Efor wniosl na tacy sniadanie i poranne gazety.
— Stawilem sie jak zwykle o szostej, ale pan jeszcze spal — usprawiedliwial sie, z godna podziwu zrecznoscia oprozniajac tace.
— Upilem sie wczoraj wieczorem.
— To piekne, dopoki trwa — zauwazyl sluzacy. — Czy to wszystko, sir? Doskonale — powiedzial i wycofal sie (rownie zwinnie, jak nakrywal do stolu), klaniajac sie po drodze wchodzacemu wlasnie Pae.
— Nie chcialbym zaklocac panu sniadania! Wracam z kaplicy, przyszlo mi do glowy, zeby do pana zajrzec.
— Siadaj. Napij sie czekolady.
Szevek nie mogl zabrac sie do jedzenia, dopoki Pae nie udal, ze dzieli z nim posilek. Pae wzial bulke z miodem i kruszyl ja na talerz. Szevek czul sie wciaz rozbity, ale i bardzo juz zglodnialy, rzucil sie wiec na jedzenie. Wygladalo na to, ze nawiazanie rozmowy przychodzi Pae trudniej niz zwykle.
— Nadal dostaje pan te smieci? — spytal na koniec rozbawionym tonem, dotknawszy zlozonych gazet, ktore Efor zostawil na stole.
— Efor mi je przynosi.
— Ach tak.
— Prosilem go o to — wyjasnil Szevek i rzucil tamtemu badawcze spojrzenie. — Pozwalaja mi lepiej zrozumiec wasz kraj. Interesuja mnie wasze klasy nizsze. Wywodzi sie z nich wiekszosc Anarresyjczykow.
— Tak, oczywiscie — z wyrazem aprobaty i szacunku przytaknal Pae. Zjadl kes bulki z miodem. — Chyba sie jednak skusze na kropelke tej czekolady — oswiadczyl i zadzwonil stojacym na tacy dzwonkiem.
W drzwiach pojawil sie Efor.
— No coz, sir, mielismy zamiar zabrac pana, teraz kiedy poprawila sie pogoda, znowu na wycieczke, pokazac nieco wiecej naszego kraju. Moze nawet wyskoczyc za granice. Obawiam sie jednak, ze ta przekleta wojna pokrzyzowala nam plany.
Szevek zerknal na naglowek lezacej na wierzchu gazety:
IO I THU SCIERAJA SIE W POBLIZU STOLICY BENBILI.
— Telefaksem nadeszly juz swiezsze nowiny — poinformowal go Pae. — Wyzwolilismy stolice. General Havevert zostanie przywrocony do wladzy.
— A wiec wojna skonczona?
— Dopoki Thu okupuje dwie wschodnie prowincje, nie.
— Rozumiem. A wiec wasza armia i ich armia beda sie bily w Benbili? Ale nie tutaj?
— Ach nie, nie. Dokonanie najazdu na nas byloby z ich strony bezgraniczna glupota, podobnie zreszta jak nasz najazd na nich.
Wyroslismy juz z barbarzynskich obyczajow toczenia wojen w osrodkach wyzszej cywilizacji! Rownowage sil utrzymujemy dzieki tego rodzaju akcjom policyjnym jak obecna. Oficjalnie pozostajemy jednakze w stanie wojny. Obawiam sie wiec, ze wejda w zycie wszystkie zwykle, uciazliwe ograniczenia.
— Ograniczenia?
— Na przyklad weryfikacja badan przeprowadzanych w Kolegium Nauki Szlachetnej. Nic takiego, po prostu