— Powinienes spojrzec prawdzie w oczy: w obecnej chwili fizyka nie moze byc uprawiana. Nie taka w kazdym razie, jaka tys sie zajmowal. Musimy sie przestawic na dzialania praktyczne. — Poruszyl sie na krzesle. Sprawial wrazenie przygnebionego i niespokojnego. — Musielismy zwolnic piec osob i oddac je do dyspozycji. Przykro mi to stwierdzic, ale jedna z tych osob jestes ty. Tak to wyglada.
— Dokladnie tak, jak sie spodziewalem — powiedzial Szevek, choc az do tej chwili nie dopuszczal do siebie mysli, ze Sabul wyrzuca go z Instytutu. Kiedy jednak uslyszal te nowine, zabrzmiala mu nieobco; poza tym nie da temu czlowiekowi satysfakcji ogladania, jak jest wstrzasniety.
— Przemawial przeciwko tobie caly splot okolicznosci. Skomplikowana, oderwana od zycia natura badan, ktore prowadziles przez kilka ostatnich lat. Do tego wrazenie — nie twierdze, ze uzasadnione, istniejace wszakze wsrod niemalej liczby studentow i czlonkow ciala pedagogicznego Instytutu — ze tak twoj sposob nauczania, jak i sposob bycia cechuje pewien brak, okreslony stopien nielojalnosci, niedostatek altruizmu. Mowiono o tym na zebraniu. Ja, oczywiscie, wstawialem sie za toba. Ale jestem tylko jednym syndykiem wsrod wielu.
— Odkad to altruizm jest cecha odonian? — zapytal Szevek. — Ale mniejsza z tym. — Wstal. Nie mogl dluzej usiedziec na miejscu, najzupelniej poza tym opanowany i przemawiajacy jak najspokojniejszym tonem. — Rozumiem, ze nie poleciles mnie na stanowisko nauczyciela w innym miejscu.
— Co by to dalo? — rzekl Sabul, niemal melodyjnym tonem w tym samorozgrzeszeniu. — Nigdzie nie przyjmuja nowych nauczycieli. Nauczyciele i uczniowie pracuja obok siebie jak planeta dluga i szeroka, usilujac zapobiec glodowi. Oczywiscie, ta kleska nie bedzie trwala wiecznie. Za rok — stojac ramie przy ramieniu, dzielac sie wszystkim po rowno — obejrzymy sie za siebie, dumni z ofiar, ktore ponieslismy, i pracy, ktora wykonalismy. W obecnej jednak chwili…
Szevek stal wyprostowany, rozluzniony i przez male porysowane okno patrzyl w puste niebo. Wzbierala w nim nieprzeparta ochota, zeby rzucic tamtemu wreszcie: a idz do diabla! Wypowiedzial jednak inna, glebsza mysl:
— Wlasciwie masz pewnie racje. — Po czym wyszedl, skinawszy Sabulowi glowa.
Zlapal autobus do srodmiescia. Wciaz gnal go pospiech. Wypelnial jakis plan i spieszno mu bylo doprowadzic go do konca i odpoczac. Poszedl do Centralnego Urzedu Skierowan Komisariatu Podzialu Pracy, aby poprosic o skierowanie do wspolnoty, do ktorej pojechala Takver.
Kompoprac, z jego komputerami i kolosalnym zadaniem koordynacji, zajmowal caly kwartal ulic; miescil sie w eleganckich i — jak na anarresyjskie standardy — imponujacych gmachach o ladnych, czystych liniach. Wewnatrz Centralny Urzad Skierowan przypominal wysoka stodole, pelna ludzi i ruchu, o scianach pokrytych informacjami dotyczacymi skierowan oraz wskazowkami, do jakiego biurka badz wydzialu udac sie w takiej a takiej sprawie.
Czekajac w jednej z kolejek, Szevek przysluchiwal sie rozmowie stojacych przed nim osob — szesnastoletniego chlopca i mezczyzny po szescdziesiatce. Chlopiec zglaszal sie na ochotnika po skierowanie na placowke walki z glodem. Przepelniony szlachetnymi uczuciami, rwal sie do przygod, tryskal braterstwem i nadzieja.
Radowalo go, ze wyrusza gdzies samodzielnie i zegna sie z dziecinstwem. Nieustannie mowil, jak dziecko, glosem nie nawyklym jeszcze do nizszych rejestrow. Wolnosc! Wolnosc! — dzwieczalo w kazdym slowie jego entuzjastycznych wypowiedzi; glos starszego mezczyzny wtorowal mu z pochrzakiwaniem i pomrukiwaniem, przesmiewczo — lecz bez checi straszenia; z kpina — lecz bez przestrogi. Wolnosc, mozliwosc przeniesienia sie dokads i zrobienia czegos, stary cenil w mlodym i pochwalal, choc nasmiewal sie z jego zarozumialstwa. Szevek przysluchiwal sie ich rozmowie z radoscia. Przerwali pasmo porannej groteski.
Ledwie wyjasnil urzedniczce, dokad chcialby jechac, ta zrobila zafrasowana mine, poszla po atlas i rozlozyla go na dzielacym ich kontuarze.
— Spojrz — powiedziala. Byla brzydka, mala kobieta o zajeczych zebach; jej dlonie poruszaly sie zrecznie i delikatnie po kolorowych stronicach atlasu. — To jest Rolny, widzisz, ten polwysep, wrzynajacy sie w polnocne Morze Temaenskie. To po prostu olbrzymia piaszczysta lacha. Nic tam nie ma poza morskimi laboratoriami, o tu, na samym cyplu, widzisz? Dalej wzdluz wybrzeza ciagna sie same bagna i slone blota, az po Harmonie — tysiac kilometrow. A na zachod masz Wybrzeze Barrensa. Najblizszym Rolnego miejscem, do ktorego moglbys sie udac, byloby jakies miasteczko w gorach. Ale nie prosza tam o pilne skierowania; sa w znacznym stopniu samowystarczalni. Oczywiscie, mozesz tam jechac, jesli chcesz — dorzucila zmienionym z lekka tonem.
— To za daleko od Rolnego — stwierdzil, spogladajac na mape.
W gorach Polnocnego Wschodu dostrzegl odcieta od swiata miescine, w ktorej wychowala sie Takver — Doline Krazysta. — A moze w tym morskim laboratorium potrzebuja stroza? Statystyka? Kogos do karmienia ryb?
— Sprawdze.
Ludzko-komputerowa siec akt Kompopracu zorganizowana byla z godna podziwu sprawnoscia. Nawet pieciu minut nie zabralo urzedniczce wyszukanie potrzebnych danych wsrod olbrzymiej liczby bezustannie naplywajacych i wyplywajacych informacji, dotyczacych kazdej posady, kazdego zapotrzebowania, kazdego poszukiwanego pracownika oraz priorytetow w skali calej gospodarki spolecznosci swiata.
— Wlasnie skompletowali awaryjny zespol. Chodzi o partnerke, tak? Maja wszystkich, kogo im potrzeba, czterech technikow i doswiadczonego polawiacza. Zaloga w komplecie.
Szevek oparl sie lokciami na kontuarze, pochylil glowe i podrapal sie w nia, gestem zaklopotania maskujac zagubienie i porazke.
— Hm — powiedzial — sam nie wiem, co teraz robic.
— Posluchaj, bracie, a na jak dlugo partnerka dostala skierowanie?
— Bezterminowo.
— Ale chodzi o placowke walki z glodem, prawda? To nie moze tak wiecznie trwac! Zima na pewno spadnie deszcz.
Podniosl wzrok na zatroskana, wspolczujaca, zmartwiona siostre. Usmiechnal sie lekko, nie mogl przeciez pozostawic bez odpowiedzi jej wysilku natchniecia go nadzieja.
— Zejdziecie sie. Tymczasem…
— Wlasnie. Tymczasem — mruknal.
Czekala na jego decyzje.
Podjecie decyzji nalezalo do niego; mozliwosci bylo wiele.
Mogl zostac w Abbenay i zorganizowac wyklady z fizyki, jesliby tylko zdolal znalezc chetnych sluchaczy. Mogl jechac na polwysep Rolny i zamieszkac z Takver, tyle ze bez przydzialu w stacji badawczej. Mogl osiedlic sie gdziekolwiek i nie robic nic, tylko wstawac dwa razy dziennie i udawac sie do najblizszej jadlodajni, by go tam nakarmiono. Mogl robic, co by mu sie zywnie podobalo.
Identycznosc slow „praca” i „zabawa” w jezyku prawickim miala oczywiscie wyraznie okreslone znaczenie etyczne. Odo dostrzegala niebezpieczenstwo rygorystycznego moralizmu, wynikajace z uzycia slowa „praca” w jej systemie analogicznym: komorki musza wspolpracowac, optymalne funkcjonowanie calego organizmu, praca wykonywana przez kazdy element, itd. Oba podstawowe pojecia Analogii — kooperacja i funkcja — zasadzaly sie na pracy. Dowod na powodzenie eksperymentu — czy to przeprowadzanego w dwudziestu probowkach w laboratorium, czy na dwudziestu milionach ludzi na Ksiezycu — jest prosty: czy to dziala?
Odo dostrzegala moralna pulapke. „Swiety nigdy nie bywa zajety” — powiedziala, byc moze ze smutkiem.
Istota spoleczna nie dokonuje jednak nigdy wyborow w pojedynke.
— No coz — powiedzial Szevek — wrocilem wlasnie z placowki walki z glodem. Moze zostalo jeszcze cos do zrobienia na tym polu?
Urzedniczka obrzucila go niedowierzajacym, lecz wybaczajacym spojrzeniem starszej siostry.
— W tym pokoju wywieszono okolo siedmiuset pilnych zapotrzebowan — oswiadczyla. — Ktore wybierasz?
— Nie potrzebuja gdzies matematyka?
— To glownie prace w polu i dla robotnikow wykwalifikowanych. Czy masz jakies przygotowanie inzynieryjne?
— Niewielkie.
— Hm, jest posada koordynatora pracy. Z pewnoscia wymaga glowy do liczb. Co o tym myslisz?
— Niech bedzie.