wymog rzadowej parafki. Czasem zwloka w publikacji artykulu, wysokim czynnikom wydaje sie bowiem, ze cos, czego nie rozumieja, musi byc zaraz niebezpieczne…! Ograniczy sie tez nieco swobode podrozowania, szczegolnie, jak sie obawiam, panu oraz innym cudzoziemcom bawiacym w naszym kraju. Dopoki trwa stan wojny, dopoty nie bedzie panu wolno, o ile sie nie myle, opuszczac bez zgody rektora terenu uczelni. Prosze sie tym jednak nie przejmowac. Moge stad pana wywiezc, gdy tylko pan zechce, bez przechodzenia przez ten caly galimatias.
— Masz klucze — z chytrym usmieszkiem domyslil sie Szevek.
— Och, jestem w tej dziedzinie najwytrawniejszym specjalista.
Uwielbiam obchodzic przepisy i przechytrzac wladze. Moze jestem urodzonym anarchista? Gdziez sie, u diabla, podzial ten stary duren, ktorego poslalem po filizanke?
Musial zejsc po nia na dol do kuchni.
— Nie trzeba na to az pol dnia. No coz, nie bede czekal. Nie chce panu zabierac reszty poranka. Przy okazji, czy mial pan w reku ostatni numer Biuletynu Fundacji Badan Kosmicznych! Publikuja plany astrografu Reumere’a.
— Co to takiego?
— Cos, co on sam nazywa urzadzeniem do komunikacji momentalnej. Powiada, ze jesli tylko temporalisci — chodzi oczywiscie o pana — opracuja rownania czasowej bezwladnosci, inzynierowie — czyli on — beda w stanie, w przeciagu paru miesiecy czy nawet tygodni, zbudowac to urzadzonko i wyprobowac je, udowadniajac przy okazji prawdziwosc teorii.
— Inzynierowie sa najlepszym dowodem na istnienie odwracalnosci przyczynowej. Widzisz, Reumere zbudowal swoj skutek, zanim ja dostarczylem mu przyczyny. — Znowu sie usmiechnal, tym razem juz nie tak przebiegle. Kiedy zas Pae zamknal za soba drzwi, zerwal sie gwaltownie. — Ty zasrany spekulancki klamco! — wykrzyknal w swoim ojczystym jezyku, pobladly z gniewu, zaciskajac dlonie w piesci, zeby nie chwycily czegos i nie rzucily tym za Pae.
Wszedl Efor, niosac tace z filizanka i spodkiem. Zatrzymal sie, sprawial wrazenie zaniepokojonego.
— W porzadku, Eforze. On nie… nie chcial filizanki. Mozesz juz to zabrac.
— Tak jest, sir.
— Posluchaj, przez jakis czas nie chcialbym tu widziec gosci.
Czy moglbys nikogo do mnie nie wpuszczac?
— Z latwoscia, sir. Czy kogos szczegolnie?
— Tak, jego. Wszystkich. Powiedz, ze pracuje.
— Ucieszy sie, slyszac to, sir. — Zmarszczki na twarzy Efora rozplynely sie na chwile w zlosliwym grymasie; nastepnie dodal z pelna szacunku poufaloscia: — Nikt, kogo nie zyczy pan sobie widziec, nie przeslizgnie sie obok mnie. — Zakonczyl zas tonem nalezytej oficjalnosci: — Dziekuje, sir, i zycze dobrego dnia.
Dzieki posilkowi — i adrenalinie — odtretwialosc Szeveka ustapila. Poirytowany i niespokojny zaczal chodzic w te i z powrotem po pokoju. Chcial cos zrobic. Od blisko roku nie robil nic, nie liczac robienia z siebie glupca. Pora, zeby sie do czegos zabral.
Po co tu przyjechal?
Zeby uprawiac fizyke. Bronic, sila swojego talentu, praw obywatela w spoleczenstwie: prawa do pracy, do zaplaty za prace oraz do dzielenia sie jej efektami ze wszystkimi, ktorzy tego chca. Praw odonianina i praw czlowieka.
Jego wspanialomyslni i opiekunczy gospodarze pozwolili mu pracowac i zapewnili mu utrzymanie na czas pracy, zgoda. Trudnosci powstaja w czlonie trzecim. Tyle ze on jeszcze do tego punktu nie dotarl. Nie skonczyl swojej pracy. Nie mogl podzielic sie czyms, czego nie posiadal.
Zasiadl na powrot za biurkiem i wydobyl z najglebszej i najmniej praktycznej kieszeni obcislych, eleganckich spodni dwa swistki gesto zapisanego papieru. Rozprostowal je w palcach i poczal sie w nie wpatrywac. Przyszlo mu do glowy, ze upodobnil sie oto do Sabula, tak jak tamten robiac oszczedne, skrotowe notatki na strzepkach papieru. Teraz juz wiedzial, dlaczego Sabul tak czynil: bo byl zachlanny i skryty. To, co na Anarres bylo psychopatia, na Urras — zachowaniem racjonalnym.
Siedzial tak nieruchomo, ze zwieszona glowa, gapiac sie na dwa kawaleczki papieru, na ktorych zanotowal zasadnicze punkty ogolnej teorii czasu (na ile ja zdolal rozwinac).
Przesiedzial tak trzy nastepne dni, wpatrzony w dwa male swistki papieru.
Co jakis czas wstawal, przechadzal sie po pokoju, zapisywal cos, siadal do komputera, prosil Efora, zeby przyniosl mu cos do zjedzenia lub kladl sie i zasypial. Obudziwszy sie znowu zasiadal za biurkiem.
Wieczorem trzeciego dnia usiadl dla odmiany na marmurowej laweczce przy kominku — tej samej, na ktorej siedzial pierwszej nocy po wejsciu do tej uroczej, wieziennej celi i na ktorej zwykl siadywac, kiedy przyjmowal gosci. W tej chwili nie mial gosci.
Myslal o Saio Pae.
Jak wszyscy zadni wladzy ludzie, Pae byl zaskakujaco krotkowzroczny. Jego umysl skazony byl jakas banalnoscia, lichoscia; brakowalo mu glebi, sily, wyobrazni. Byl to instrument w gruncie rzeczy prymitywny. Mial jednak rzeczywiste mozliwosci, ktore — acz zdeformowane — nie zanikly. Pae byl nadzwyczaj zdolnym fizykiem. A raczej, scislej rzecz ujmujac, mial nadzwyczajne zdolnosci do fizyki. Nie stworzyl niczego oryginalnego, ale jego oportunizm i wyczucie korzysci kierowaly go zawsze ku najbardziej obiecujacym dziedzinom. Wiedzial, podobnie jak Szevek, w ktorym miejscu zabierac sie do pracy, i Szevek te jego ceche szanowal, podobnie jak cenil ja u siebie, nader to bowiem wazna zaleta naukowca. To wlasnie Pae przyniosl mu tlumaczona z terranskiego ksiazke zawierajaca wybor tekstow na temat teorii wzglednosci, ktora to idea coraz czesciej zaprzatala mu ostatnio mysli. Czy to mozliwe, ze przyjechal na Urras jedynie po to, by spotkac Saio Pae, swojego wroga? Ze przybyl tu, aby go poznac, bo przeczuwal, ze od wroga moze otrzymac to, czego nie dostanie od swoich braci i przyjaciol, to, czego zaden Anarresyjczyk dac mu nie mogl: wiedzy o nieznanym, obcym, nowin…?
Przestal myslec o Pae. Zamyslil sie nad owa ksiazka. Nie potrafil sobie jasno przedstawic, co tez w tej publikacji wydalo mu sie tak stymulujace. Ostatecznie, wiekszosc zawartych w niej rozwazan fizycznych byla przestarzala, metody — toporne, postawa zas cudzoziemcow miejscami nie do przyjecia. Terranie byli intelektualnymi imperialistami, zazdrosnymi budowniczymi murow. Nawet Ainsetain, ojciec tej teorii, czul sie w obowiazku ostrzec, ze jego fizyka stosuje sie wylacznie do zjawisk fizykalnych i nie powinna byc odnoszona do metafizyki, filozofii czy etyki. Co, z grubsza biorac, bylo oczywiscie prawda; wszak poslugiwal sie liczba, tym mostem spinajacym racjonalne z postrzeganym, psyche z materia, „Liczba Bezsporna”, jak ja nazywali starozytni zalozyciele Nauki Szlachetnej. Poslugiwac sie matematyka w tym sensie znaczylo stosowac tryb, ktory poprzedza i prowadzi do wszystkich pozostalych trybow. Ainsetain mial tego swiadomosc; z ujmujaca ostroznoscia wyznawal, ze wierzy, iz jego fizyka naprawde opisuje swiat.
Obcosc i bliskosc — Szevek w kazdym drgnieniu terranskiej mysli odnajdywal to polaczenie, nie przestawalo go ono fascynowac. I budzic sympatii, przeciez Ainsetain rowniez szukal jednolitej teorii pola. Wyjasniwszy sile grawitacji jako funkcje geometrii czasoprzestrzeni, usilowal objac ta synteza rowniez sily elektromagnetyczne. Nie udalo mu sie to. Juz za zycia Ainsetaina — i na wiele dekad po jego smierci — fizycy terranscy odwrocili sie od jego wysilkow i porazek, tropiac niezwykle niespojnosci teorii kwantowej, z jej szerokimi technologicznymi zastosowaniami, az skupili sie na koniec tak calkowicie na trybie technologicznym, ze wpadli w slepy zaulek — katastrofalny upadek wyobrazni. Ich intuicja byla wszakze trafna: na etapie, na ktorym sie znajdowali, postep obiecywala nieoznaczonosc, co stary Ainsetain odrzucal. Odrzucal zas, na dluzsza mete, rowniez nie bez racji. Zabraklo mu tylko narzedzi, by dowiesc swego stanowiska — zmiennych Saeby oraz teorii nieskonczonej predkosci i zlozonej przyczyny. Postulowane przez niego jednolite pole w fizyce cetenskiej istnialo, ale pod takimi jedynie warunkami, ktore chyba niechetnie by zaakceptowal. Elementem bowiem fundamentalnym jego epokowych teorii byla skonczona predkosc swiatla. Obie jego teorie wzglednosci byly — po tylu wiekach — jak zawsze piekne, wazne i uzyteczne, a przeciez obie opieraly sie na hipotezie, ktorej prawdziwosci nie sposob bylo dowiesc, ktorej zas falszywosc (w pewnych okolicznosciach) mozna bylo wykazac — co tez i zrobiono.
Ale czyz teoria, ktorej prawdziwosc mozna by wykazac we wszystkich jej punktach, nie bylaby zwykla tautologia? Jedyna szansa na wyrwanie sie z zakletego kregu i pojscie naprzod kryla sie w obszarach tego, co bylo nie do udowodnienia, badz tego nawet, co dawalo sie obalic.
Czy wiec niemoznosc dowiedzenia hipotezy rzeczywistego wspolistnienia — zagadnienie, o ktore Szevek tlukl rozpaczliwie glowa przez te trzy dni, w rzeczywistosci zas przez dziesiec ostatnich lat — miala istotnie znaczenie?
Scigal i usilowal uchwycic pewnosc, jakby to bylo cos, co da sie posiasc. Zadal bezpieczenstwa, gwarancji,