lwiatka.
— Okropne — obruszyla sie Astor.
Usmiechnalem sie, obnazajac swoje ostre kly.
— Alez nie, calkowicie naturalne. Chroni swoje potomstwo i zapewnia swoim lwiatkom przewodnictwo w stadzie. Duzo drapieznikow tak robi.
— Co to ma wspolnego z nami? — spytala Astor. — Chyba nas nie zabijesz, kiedy wezmiesz slub z mama, co?
— Oczywiscie, ze nie. Teraz jestescie moimi lwiatkami.
— I co z tego? — dociekala.
Otworzylem usta, zeby jej to wyjasnic, i naraz poczulem, ze uchodzi ze mnie powietrze. Stalem z rozdziawiona geba, ale nie moglem mowic, bo w glowie wirowala mi mysl tak nieprawdopodobna, ze nawet nie bylo sensu, aby sie jej wypierac. Slyszalem swoje slowa: „Duzo drapieznikow tak robi”. „Chroni swoje potomstwo”.
Cokolwiek zrobilo ze mnie drapiezce, gniezdzilo sie w Mrocznym Pasazerze. A teraz cos Pasazera wyploszylo. Czy to mozliwe, zeby…
Zeby co? Nowy tatus — Pasazer zagrazal mojemu Pasazerowi? Spotkalem w zyciu wielu ludzi, nad ktorymi wisial cien podobny do mojego, i za kazdym razem rozpoznalismy sie, powarczelismy na siebie i tyle. To za glupie, by w ogole o tym myslec — Pasazerowie nie mieli tatusiow.
A moze?
— Dexter — powiedziala Astor. — Przerazasz nas.
Przyznam, ze sam siebie tez przerazalem. Mysl, ze Pasazer mogl miec rodzica, ktory na niego poluje, odrzucilem jako calkiem niedorzeczna — ale z drugiej strony, skad wlasciwie Pasazer sie wzial? Wydawalo mi sie raczej oczywiste, ze jest czyms wiecej niz tylko wytworem mojego oblakanego umyslu. Nie cierpialem na schizofrenie — obaj wiedzielismy to na pewno. Jego znikniecie dowodzilo, ze istnial niezaleznie ode mnie.
A to znaczylo, ze skads przybyl. Byl starszy ode mnie. Mial zrodlo, czy nazwac je rodzicem, czy czyms innym.
— Ziemia do Dextera — powiedziala Astor i zorientowalem sie, ze ciagle stoje przed nimi zastygly z durnie rozdziawionymi ustami, w nietypowej dla mnie pozie pedantycznego zombi.
— Tak — palnalem ni w piec, ni w dziewiec. — Myslalem o czyms.
— Bardzo bolalo? — spytala.
Zamknalem usta i spojrzalem na nia. Stala twarza do mnie, z mina dziesieciolatki zniesmaczonej tym, jak glupi potrafia byc dorosli, i przy tej okazji miala swiete prawo tak myslec. Zawsze traktowalem Pasazera jak cos oczywistego, do tego stopnia, ze nigdy tak naprawde sie nie zastanawialem, skad pochodzil ani jak powstal. Popadlem w pyche, zadowolony jak idiota, ze mam go u swojego boku, ze jestem soba, nie innym, bardziej pustym smiertelnikiem, a teraz, kiedy troche wiedzy o sobie samym mogloby mi uratowac skore, zaniemowilem. Dlaczego nigdy wczesniej nie pomyslalem o tych sprawach? I dlaczego zdecydowalem sie zrobic to wlasnie teraz, w obecnosci przemadrzalego dziecka? Musialem poswiecic temu troche czasu i namyslu, ale oczywiscie nie tu i nie teraz.
— Przepraszam — powiedzialem. — Chodzmy obejrzec planetarium.
— Przeciez miales nam powiedziec, dlaczego lwy sa wazne — przypomniala.
Prawde mowiac, nie pamietalem juz, dlaczego wlasciwie lwy sa wazne. Jednak szczesliwie dla mojego wizerunku nie musialem sie do tego przyznawac, bo akurat wtedy zaswiergotala moja komorka.
— Momencik. — Wyciagnalem telefon z futeralu i zerknalem na ekranik. Debora. A ze rodzina to rodzina, odebralem.
— Znalezli glowy — rzucila.
Nie od razu sie domyslilem, o co chodzi, ale Deb syczala mi w ucho i uznalem, ze nalezy cos odpowiedziec.
— Glowy? Od tych dwu cial z uczelni? — spytalem.
Syknela z irytacja.
— Jezu, Dex — prychnela — w miescie nie ma az tylu ludzi bez glowy.
— No wiesz, jest ratusz — zauwazylem.
— Dexter, rusz dupe i przyjezdzaj. Jestes mi potrzebny.
— Ale, Deb, jest sobota, a ja wlasnie…
— Juz. — I sie rozlaczyla.
Spojrzalem na Cody'ego i Astor. Mialem twardy orzech do zgryzienia. Jesli odwioze ich do domu, minie co najmniej godzina, zanim dolacze do siostry, no i stracimy cenna okazje, by pobyc razem. Z drugiej strony, nawet ja wiedzialem, ze zabieranie dzieci na miejsce zabojstwa moglo zostac uznane za pomysl co najmniej ekscentryczny.
Chociaz mialoby to tez walory wychowawcze. Nalezalo im uswiadomic, jak skrupulatna jest policja, kiedy pojawiaja sie trupy, wiec czemu by nie skorzystac z okazji. W sumie nawet uwzgledniajac to, ze moja kochana siostra moze i mnie za to urwac leb, uznalem, ze najlepiej bedzie wsadzic dzieci do samochodu i zabrac na ich pierwsze dochodzenie.
— No dobrze. — Schowalem komorke z powrotem do futeralu. — Musimy jechac.
— Gdzie? — spytal Cody.
— Pomoc mojej siostrze — odparlem. — Zapamietacie, czego sie dzis nauczylismy?
— Tak, ale to tylko muzeum. — Astor nie dawala za wygrana. — Nie tego chcemy sie uczyc.
— Wlasnie, ze tego — stwierdzilem. — I musicie mi zaufac, i robic wszystko po mojemu, bo inaczej nie bede was uczyc. — Nachylilem sie tak, zeby moc spojrzec obojgu prosto w oczy. — Wcale a wcale.
Astor zmarszczyla brwi.
— Dexterrrr — powiedziala.
— Mowie powaznie. Albo po mojemu, albo wcale.
Raz jeszcze spojrzeli na siebie z Codym. Po chwili on skinal glowa, a ona odwrocila sie do mnie.
— Zgoda. Obiecujemy.
— Poczekamy — mruknal Cody.
— Rozumiemy — dodala Astor. — Kiedy zaczniemy robic cos fajnego?
— Kiedy powiem. Na razie musimy jechac.
Natychmiast zmienila sie na powrot w opryskliwa dziesieciolatke.
— Gdzie teraz?
— Musze troche popracowac — powiedzialem — wiec zabiore was ze soba.
— Zobaczymy trupa? — spytala z nadzieja. Zaprzeczylem.
— Tylko glowe.
Spojrzala na Cody'ego, potem na mnie.
— Mamie sie to nie spodoba.
— Jesli chcecie, mozecie zaczekac w samochodzie.
— Jedzmy — rzucil Cody, gadatliwy jak rzadko. Pojechalismy.
17
Debora czekala przed skromnym, wartym ze dwa miliony domem na zagrodzonym osiedlu w Coconut Grove. Ulica byla zamknieta od punktu tuz za budka straznicza do samego domu stojacego mniej wiecej na srodku osiedla, po lewej stronie; oburzeni mieszkancy tlumnie wylegli na swoje starannie przystrzyzone trawniki i zadbane sciezki, wsciekli na nieokrzesany motloch z policji, ktory wdarl sie do ich malego raju. Debora byla na ulicy i pokazywala wideokamerzyscie, co filmowac i pod jakim katem. Szybko podeszlismy do niej, ja przodem, Cody i Astor krok w krok za mna.
— Co to jest, do cholery? — Przeniosla gniewne spojrzenie z dzieci na mnie.
— Istoty znane jako „dzieci” — wyjasnilem. — Czesto stanowia produkt uboczny malzenstwa i moze dlatego o nich nie slyszalas.