Odwrocilem sie do Astor.
— No to juz go nie ma. Czemu wydal ci sie straszny?
— On tak powiedzial. — Wskazala na Cody'ego, ktory skinal glowa.
— Bo byl — powiedzial niemal szeptem. — Mial duzy cien.
— Przykro mi, ze was wystraszyl — odparlem. — Ale juz pojechal.
Cody kiwnal glowa.
— Mozemy obejrzec glowy?
Prawda, ze dzieci sa interesujace? Chociazby Cody: chwile temu wystraszylo go cos tak niekonkretnego jak czyjs cien, a teraz prosze, rwal sie, zeby obejrzec z bliska konkretny przyklad morderstwa, terroru i ludzkiej smiertelnosci. Oczywiscie rozumialem jego ciekawosc, ale nie moglem otwarcie wyrazic zgody. Z drugiej strony, nie mialem pojecia, jak im to wytlumaczyc. Slyszalem, ze w jezyku tureckim mozna oddac takie niuanse, ze sie w glowie nie miesci, ale angielski zdecydowanie nie wystarczal, by udzielic wyczerpujacej odpowiedzi.
Szczesliwie dla mnie, wrocila Debora.
— Nigdy wiecej nie poskarze sie na kapitana — mruknela. Wydawalo sie to nieprawdopodobne, ale niedyplomatycznie byloby jej to wytknac. — Niech sam uzera sie z tymi pijawkami z prasy.
— Moze po prostu jestes nie do ludzi.
— — Te gnidy to nie ludzie — odparowala. — Skubancom zalezy tylko na tym, zeby pokazac sie na tle glow w tych swoich wypieszczonych fryzurkach i wyslac tasme do stacji. Co za zwierzeta chca ogladac cos takiego?
Akurat na to pytanie znalem odpowiedz, poniewaz dwojke takich wlasnie zwierzat mialem pod opieka i, prawde mowiac, mnie tez mozna by do nich zaliczyc. Uznalem jednak, ze lepiej pominac to milczeniem i skupic sie na problemie w tej chwili najwazniejszym. Dlatego zastanawialem sie, dlaczego to wlasciwie straszny facet Cody'ego byl straszny, i nad faktem, ze mial cos, co bardzo przypominalo przepustke na parking uniwersytetu.
— Cos mi przyszlo do glowy — powiedzialem, a Debora odwrocila sie do mnie tak gwaltownie, jakbym ostrzegl, ze nadepnela na pytona.
— To raczej nie pasuje do twojej hipotezy o dentyscie dorabiajacym sobie jako boss narkotykowy — uprzedzilem lojalnie.
— Wal — syknela.
— Ktos tu byl i wystraszyl dzieci. Odjechal samochodem z przepustka na parking dla kadry uniwersytetu.
Spojrzala na mnie twardym, nieodgadnionym wzrokiem.
— Cholera. Ten facet, o ktorym mowil Halpern, jak mu bylo?
— Wilkins.
— Nie — stwierdzila. — To niemozliwe. Tylko dlatego, ze dzieciaki sie kogos wystraszyly? Nie.
— Ma motyw — zauwazylem.
— Co, staly etat, na litosc boska? Dexter, wez przestan.
— Nam moze to wydawac sie blahe — powiedzialem. — Im niekoniecznie.
— Czyli zeby zalapac sie na staly etat — pokrecila glowa — wlamuje sie do Halperna, kradnie jego ubrania, zabija dwie dziewczyny…
— A potem napuszcza nas na Halperna — dodalem, bo przypomnialo mi sie, jak stal na korytarzu i czynil aluzje pod jego adresem.
Debora raptownie spojrzala na mnie.
— Kurde. Rzeczywiscie, tak bylo, zgadza sie? Wyslal nas do Halperna.
— Niby staly etat to marny motyw — zauwazylem — ale chyba bardziej prawdopodobny niz to, ze Danny Rollins i Ted Bundy zawarli spolke, nie?
Przygladzila wlosy z tylu — zaskakujaco kobiecy gest jak na kogos, o kim przywyklem myslec jako o sierzant Glazie.
— Moze — odezwala sie po chwili milczenia. — Za malo o Wilkinsie wiem, zeby miec pewnosc.
— Porozmawiamy z nim?
Pokrecila glowa.
— Najpierw chce sie jeszcze raz zobaczyc z Halpernem.
— Czekaj, pojde po dzieci.
Naturalnie, nie bylo ich nigdzie w poblizu miejsca, w ktorym byc powinny. Mimo to znalazlem je bez trudu; poszly przyjrzec sie dwu glowom i moze tak mi sie tylko zdawalo, ale mialem wrazenie, ze w oku Cody'ego dostrzeglem blysk fachowego uznania.
— Chodzcie — powiedzialem — musimy jechac.
Odwrocili sie i z ociaganiem poszli za mna, ale uslyszalem, jak Astor mamrocze pod nosem:
— I tak lepsze to niz jakies glupie muzeum.
Patrzyl z drugiego konca grupy, ktora zebrala sie, zeby ogladac widowisko. Staral sie byc tylko jednym z gapiow, niczym nierozniacym sie od reszty i nie sciagac na siebie szczegolnej uwagi. Narazil sie na niebezpieczenstwo tym, ze w ogole sie tu zjawil — ktos mogl go rozpoznac, ale Obserwator zaryzykowal. No i oczywiscie przyjemnie bylo zobaczyc reakcje na swoje dzielo; odrobina proznosci, na ktora sobie pozwolil.
Poza tym ciekawilo go, jak zrozumieja jedyna prosta wskazowke, ktora im zostawil. Tamten okazal sie bystry — ale na razie ja zignorowal, ominal i pozwolil, by jego wspolpracownicy ja obfotografowali i zbadali. Moze nalezalo byc bardziej dosadnym, ale zostalo dosc czasu, by zrobic, co trzeba. Nie spieszyc sie, przygotowac tamtego i zabrac go w odpowiednim momencie — to najwazniejsze.
Podszedl troche blizej, by przyjrzec sie tamtemu; sprobuje poznac po nim, jak zareagowal na to, co dotychczas zobaczyl. Ciekawe, ze przyprowadzil ze soba dzieci. Widok dwoch glow niespecjalnie je poruszyl. Moze byly przyzwyczajone do takich rzeczy albo…
Nie. To niemozliwe.
Z najwyzsza ostroznoscia przesuwal sie do przodu, az stanal przy zoltej.tasmie, najblizej dzieci, jak sie dalo.
A kiedy chlopiec podniosl glowe i spojrzenia ich sie spotkaly, stalo sie oczywiste, ze to nie pomylka.
Przez chwile nie odrywali od siebie wzroku i poczucie czasu zginelo wsrod furkotu ciemnych skrzydel. Chlopiec stal i patrzyl tak, jakby poznal, nie z kim, a z czym ma do czynienia, i jego male mroczne skrzydla zatrzepotaly z podszyta lekiem furia. Obserwator nie mogl sie powstrzymac; podszedl blizej, zeby dzieciak mogl zobaczyc i jego, i otaczajacy go nimb ciemnej mocy. Chlopiec nie okazal strachu — wytrzymal jego spojrzenie i zademonstrowal wlasna moc. Potem odwrocil sie, wzial siostre za reke i razem podreptali do tamtego.
Pora isc. Dzieci go na pewno wskaza, a on nie chcial, by ktokolwiek zobaczyl jego twarz, jeszcze nie. Pospiesznie wrocil do samochodu i odjechal, ale bez nawet cienia niepokoju. Wrecz przeciwnie, byl zadowolony bardziej niz mial prawo oczekiwac.
To przez dzieci, oczywiscie. Nie tylko dlatego, ze powiedza tamtemu i podsyca w nim niezbedny strach. Chodzilo tez o to, ze Obserwator naprawde lubil dzieci. Wspaniale sie z nimi pracowalo, emitowaly tak silne emocje, ze cale wydarzenie zyskiwalo dodatkowy ladunek energii.
Dzieci — znakomicie.
Robilo sie calkiem przyjemnie.
Siedziec w tych malpiatych i pomagac im w zabijaniu — to przez pewien czas wystarczalo. Za ktoryms powtorzeniem jednak stalo sie nudne i TO znow zaczelo myslec, ze musi byc cos wiecej. Odbieraniu zycia towarzyszyl necacy dreszcz czegos nieokreslonego, poczucie, ze cos juz — juz prawie sie budzi, by na powrot zapasc w sen, i TO chcialo wiedziec, w czym rzecz.
Jednak mimo ze probowalo wiele razy i z wieloma malpiatymi, nie przyblizylo sie ani troche do poznania tego uczucia, nie moglo wejsc na tyle gleboko, by dociec jego istoty. A to jeszcze bardziej pobudzalo ciekawosc.
Minelo duzo czasu i TO znow popadlo w ponury nastroj. Malpiate byly zbyt proste i tyle, i cokolwiek z nimi robilo, juz nie wystarczalo. Zaczelo wiec gardzic ich glupia, bezcelowa egzystencja. Raz czy dwa porwalo sie na nie, pragnac je ukarac za to ich nieme, banalne cierpienie, i zmusilo swojego nosiciela, zeby pozabijal cale rodziny, cale plemiona. A kiedy umieraly, gdzies tuz poza zasiegiem majaczyla ta cudowna obietnica czegos innego, by zaraz znow rozmyc sie w nicosc.