— To nie takie trudne — odparl Carl.
— Nie, to znaczy… ee… Jak?
Carl przyjrzal mi sie badawczo i prawie ze doslyszalem mruczenie dochodzace z cienia w glebi jego oczu. Nasze spojrzenia skrzyzowaly sie na chwile i wszystko zagluszyl mroczny dzwiek dwoch drapiezcow spotykajacych sie nad mala, bezbronna ofiara.
— No, no… — Carl pokrecil glowa. — Czy to naprawde mozliwe? — Odwrocil sie do Harry'ego w chwili, kiedy juz zaczynalem sie wiercic. — Czyli to ma byc lekcja pogladowa, tak, sierzancie? Nastraszyc chlopaka, zeby wrocil na droge cnoty?
Harry tylko patrzyl na niego, twarz mial kamienna, nic nie mowil.
— Coz, moj biedny, drogi Harry, musze ci z przykroscia powiedziec, ze z tej akurat drogi nie da sie zejsc. Kto raz na nia wstapi, zostanie tam do konca zycia, moze nawet dluzej, i ani ty, ani ja, ani to drogie dziecko nic na to nie poradzimy.
— Jest jedno wyjscie — odezwal sie wreszcie Harry.
— Naprawde? — Wydawalo sie, ze wokol Carla powoli unosi sie czarna chmura, gestniejac na jego wyszczerzonych w usmiechu zebach, wyciaga skrzydla do Harry'ego i do mnie. — A jakiez to, jesli wolno wiedziec?
— Nie dac sie zlapac.
Czarna chmura na moment zastygla, po czym cofnela sie i zniknela.
— O moj Boze — powiedzial Carl. — Jaka szkoda, ze nie umiem sie smiac. — Powoli pokrecil glowa z boku na bok. — Mowisz serio, prawda? O moj Boze. Sierzancie Harry, wspanialy z was tatus. — I obdarzyl nas usmiechem tak szerokim, ze wydawal sie niemal szczery.
Harry utkwil we mnie lodowate, niebieskie oczy.
— Zlapali go — mowil — bo nie wiedzial, co robi. A teraz trafi na krzeslo elektryczne. Bo nie wiedzial, co robi policja. Bo — Harry nie modulowal glosu i nie mrugal — nie zostal przeszkolony.
Spojrzalem na Carla, obserwujacego nas przez grube kraty swoimi zbyt jasnymi, martwymi, pustymi oczami. Zlapali go. Odwrocilem sie do Harry'ego.
— Rozumiem — powiedzialem.
I to byla prawda.
Tak skonczyl sie moj mlodzienczy bunt.
A teraz, tak wiele lat pozniej — wspanialych lat, wypelnionych szatkowaniem i niedawaniem sie zlapac — w pelni rozumialem, jak niesamowite ryzyko podjal Harry, przedstawiajac mnie Carlowi. Nie mialem szans wypasc tak przekonujaco jak on — w koncu Harry w swoim postepowaniu kierowal sie uczuciami, a mnie to nie grozi — ale moglem pojsc za jego przykladem i zmusic Cody'ego i Astor do posluszenstwa. Podejme ryzyko, jak kiedys Harry.
Albo za mna pojda, albo nie.
16
Poszli.
W muzeum klebil sie tlum poszukiwaczy wiedzy lub chociaz ubikacji. Wiekszosc byla w wieku od dwoch do dziesieciu lat i, na oko, jeden dorosly przypadal na mniej wiecej siedmioro dzieci. Niczym wielkie stado kolorowych papug, cala ta czereda krazyla wsrod eksponatow z donosnym skrzekiem, ktory, choc w co najmniej trzech roznych jezykach, wszedzie brzmial tak samo. Miedzynarodowy jezyk dzieci.
Cody i Astor, jakby lekko oniesmieleni tlumem, trzymali sie blisko mnie. Stanowilo to mila odmiane od ich zwyklej niecheci do przezywania przygod z Dexterem i, probujac to wykorzystac, skierowalem ich prosto do wystawy piranii.
— Jak wygladaja? — spytalem.
— Bardzo groznie — powiedzial cicho Cody, patrzac szeroko otwartymi oczami na liczne obnazone zeby ryb.
— To piranie — stwierdzila Astor. — Cala krowe by zjadly.
— Co zrobilibyscie, gdybyscie poszli poplywac i zobaczyli piranie?
— Zabilbym je — odparl zdecydowanie Cody.
— Za duzo ich — zauwazyla Astor. — Trzeba uciec i trzymac sie od nich z daleka.
— A wiec ilekroc zobaczycie te paskudne rybska, albo sprobujecie je zabic, albo uciekniecie? — Pokiwali glowami. — A gdyby one byly tak cwane jak ludzie, co by zrobily?
— Przebralyby sie. — Astor zachichotala.
— Otoz to — powiedzialem i nawet Cody sie usmiechnal. — Jakie przebranie byscie polecili? Peruke i brode?
— Dexter — zganila mnie Astor. — To ryby. Ryby nie nosza brody.
— Aha. Czyli chcialyby nadal wygladac jak ryby?
— Oczywiscie — odparla, jakbym byl za glupi, zeby rozumiec madre slowa.
— A jakie ryby? — spytalem. — Takie wielgachne? Jak rekiny?
— Normalne — odezwal sie Cody. Astor chwile na niego patrzyla, po czym skinela glowa.
— Takie, jakich wokol jest duzo — stwierdzila. — Zeby nie odstraszyc tego, co chca zjesc.
— Uhm — przytaknalem.
Oboje przez chwile przypatrywali sie rybom w milczeniu. To Cody zalapal pierwszy. Zmarszczyl czolo i spojrzal na mnie. Usmiechnalem sie zachecajaco. Szepnal cos do Astor, ktora zrobila zaskoczona mine. Otworzyla usta, zeby cos powiedziec, ale urwala i poprzestala na:
— Aha.
— No wlasnie — powiedzialem. — Aha.
Zerknela na Cody'ego, ktory znow podniosl wzrok znad piranii. Takze i tym razem nie powiedzieli nic na glos, ale odbyli pelna rozmowe. Zaczekalem, az skoncza i spojrza na mnie.
— Czego mozemy sie nauczyc od piranii? — spytalem.
— Nie wygladaj groznie — odpowiedzial Cody.
— Wygladaj jak cos normalnego — dodala niechetnie Astor. — Ale, Dexter, ryby to nie ludzie.
— Masz calkowita racje. Bo ludzie moga przetrwac dzieki temu, ze potrafia rozpoznac cos, co wyglada niebezpiecznie. A ryby daja sie zlapac. My tego nie chcemy. — Spojrzeli z powaga na mnie, a potem na ryby. — Czego jeszcze sie dzis nauczylismy? — spytalem po chwili.
— Nie daj sie zlapac — odparla Astor.
Westchnalem. To juz przynajmniej jakis poczatek, ale zostalo jeszcze mnostwo pracy.
— Chodzcie — powiedzialem. — Obejrzyjmy inne eksponaty.
Nie znalem tego muzeum za dobrze, moze dlatego, ze do niedawna nie mialem dzieci, ktore moglbym tam zaciagnac. Improwizowalem wiec na calego, szukalem rzeczy, ktore dalyby im do myslenia i sklonily ich, by zaczeli sie uczyc tego, co trzeba. Z piraniami to po prostu szczesliwy traf, przyznaje — po prostu rzucily mi sie w oczy, a moj olbrzymi mozg podpowiedzial, ze moglbym wykorzystac ryby jako pomoc naukowa. Z nastepnym pomyslnym zbiegiem okolicznosci nie poszlo juz tak latwo; pol godziny przedzieralismy sie wytrwale przez zadny krwi tlum dzieci i ich bezwzglednych rodzicow, zanim natrafilismy na lwa.
I znow srogi wyglad i reputacja zwierza okazaly sie nieodparta pokusa dla Cody'ego i Astor. Staneli jak wryci przed eksponatem. Oczywiscie lew byl wypchany, zdaje sie, ze nazywa sie to diorama, ale przykul ich uwage. Z szeroko otwarta paszcza i lsniacymi klami stal dumnie nad martwa gazela. Towarzyszyly mu dwie lwice i lwiatko. Przy eksponatach znajdowal sie dwustronicowy opis i mniej wiecej w polowie drugiej strony znalazlem to, czego potrzebowalem.
— O wlasnie — zagadnalem wesolo — widzicie, jak to dobrze, ze nie jestesmy lwami?
— Nie — odparl Cody.
— Tu jest napisane — mowilem — ze lew, ktory przejmuje inna lwia rodzine…
— Mowi sie stado, Dexter — poprawila mnie Astor. — Tak bylo w „Krolu Lwie”.
— Niech bedzie — przystalem. — Tatus — lew, ktory zostaje nowym przywodca stada, zabija wszystkie