przypuszczal jednak, ze stanie oko w oko z mlodym Mrocznym Pasazerem, i dlatego wlasnie, kiedy znalazl go wozny, lezal mocno przyklejony tasma do stolika, z ustami zalepionymi kawalkiem szarej tasmy, podczas gdy Dexter pochylal sie nad nim ze skalpelem i probowal sobie przypomniec, czego nauczyl sie na tej lekcji biologii, kiedy robili sekcje zaby.
Harry przyjechal po mnie radiowozem, w mundurze. Wysluchal oburzonego zastepcy dyrektora, ktory opisal cale zdarzenie, zacytowal regulamin szkoly i chcial wiedziec, co w zwiazku z tym opiekun zamierza zrobic. Harry tylko patrzyl na niego, az potok slow z ust zastepcy dyrektora zmienil sie w struzke i w koncu wysechl. Popatrzyl jeszcze chwile, dla efektu, a nastepnie zwrocil swoje zimne niebieskie oczy na mnie.
— Dexter, zrobiles to, o czym uslyszalem? — spytal.
Pod tym stalowym spojrzeniem nie dalo sie migac ani klamac.
— Tak — potwierdzilem, a Harry skinal glowa.
— Widzi pan? — wtracil sie zastepca dyrektora. Chcial powiedziec cos jeszcze, ale Harry osaczyl go wzrokiem.
A potem znow zwrocil sie do mnie.
— Dlaczego?
— Bo sie mnie czepial. — Zabrzmialo to malo przekonujaco, wiec dodalem: — Ciagle. Bez przerwy.
— I dlatego przylepiles go do stolika — powiedzial glosem zupelnie pozbawionym modulacji.
— Uhm.
— I wziales skalpel.
— Chcialem, zeby przestal.
— Czemu nic nikomu nie powiedziales?
Wzruszylem ramionami, co w owym czasie bylo duza czescia mojego slownictwa uzytkowego.
— Dlaczego nie powiedziales mnie?
— Sam sobie poradze — burknalem.
— Jak widac, kiepsko ci to wychodzi — stwierdzil.
Wygladalo na to, ze bardzo niewiele moge zrobic, wiec przenioslem spojrzenie na swoje stopy. One jednak wyraznie nie mialy nic ciekawego do wniesienia do tej dyskusji, wiec znow podnioslem glowe. Harry wciaz mi sie przygladal i nie wiem, jak to mozliwe, ale w ogole przestal mrugac. Nie wydawal sie rozgniewany, a ja tak naprawde nie balem sie go, przez co cala sytuacja stala sie jeszcze bardziej niezreczna.
— Przepraszam — odezwalem sie wreszcie. Nie bylem pewien, czy mowie szczerze; zreszta do dzis nie wiem, czy potrafie naprawde zalowac czegokolwiek, co zrobilem. Uznalem jednak, ze to bardzo dyplomatyczna odpowiedz, a poza tym nic innego nie zdolal wymyslic nastoletni mozg. I choc jestem pewien, ze Harry nie uwierzyl w moja skruche, znow skinal glowa.
— Chodzmy — powiedzial.
— Chwileczke — zaprotestowal zastepca dyrektora. — Jest jeszcze pare spraw do omowienia.
Harry bezceremonialnie wszedl mu w slowo:
— Na przyklad to, ze przez brak nadzoru dopusciliscie do tego, by znany lobuziak sprowokowal mojego syna do tego rodzaju konfrontacji? Ile razy ukaraliscie tego drugiego chlopaka?
— Nie o tym… — probowal bronic swego wicedyrektor.
— A moze to, ze zostawiliscie skalpele i inne niebezpieczne narzedzia w otwartej, niepilnowanej sali, gdzie mogly latwo wpasc w rece kazdego ucznia?
— Alez panie wladzo…
— Umowmy sie tak — oswiadczyl Harry. — Ja obiecuje, ze przymkne oko na wasze karygodne zaniedbania, jesli obieca pan, ze postaracie sie poprawic na przyszlosc.
— Ale ten chlopak…
— Ja sie nim zajme. A pan niech tu zrobi porzadek, zebym nie musial powiadomic kuratorium.
No i oczywiscie to konczylo sprawe. Harry nie zwykl dyskutowac, niezaleznie czy mial przed soba podejrzanego o morderstwo, prezesa Klubu Rotarianskiego, czy mlodego, zblakanego potwora. Zastepca dyrektora jeszcze kilka razy otworzyl i zamknal usta, ale nie wyszly z nich zadne slowa, tylko ni to charkot, ni to odchrzakniecie. Ojczym przypatrywal mu sie przez chwile, az w koncu odwrocil sie do mnie.
— Chodzmy — powtorzyl.
Przez cala droge do samochodu milczal i nie bylo to przyjazne milczenie. Nie odzywal sie, kiedy wyjechalismy spod szkoly i odbilismy na polnoc, na Dixie Highway — zamiast skierowac sie wokol szkoly w przeciwna strone, Granada do Hardee, a stamtad do naszego domku w Grove. Spojrzalem na niego, kiedy skrecal, ale wciaz nie mial nic do powiedzenia, a jego mina nie bardzo zachecala do rozmowy. Patrzyl prosto przed siebie na droge i jechal — szybko, ale nie na tyle, by musial wlaczyc sygnal.
Na Siedemnastej skrecil w lewo i przyszla mi do glowy irracjonalna mysl, ze zabiera mnie na Orange Bowl. Jednak minelismy zjazd na stadion i jechalismy dalej, na drugi brzeg rzeki Miami, potem na North River Drive odbilismy w prawo, i teraz juz wiedzialem, dokad zmierzamy, ale nadal nie mialem pojecia, po co. Harry wciaz nie powiedzial jednego slowa ani nawet nie spojrzal w moja strone, a ja czulem, ze atmosfera robi sie duszna, i nie mialo to nic wspolnego z chmurami burzowymi, ktore zbieraly sie na horyzoncie.
Harry zaparkowal radiowoz i nareszcie przemowil.
— Chodz — rzucil. — Do srodka. — Spojrzalem na niego, ale juz wysiadal, wiec zrobilem to samo i pokornie poszedlem za nim do izby zatrzyman.
Harry byl tu dobrze znany, jak wszedzie, gdzie sie zna dobrych gliniarzy. Okrzyki „Harry!” i „Hej, sierzancie!” towarzyszyly mu przez cala droge z rejestracji korytarzem do cel. A ja wloklem sie za nim i mialem coraz gorsze przeczucia. Czemu Harry przywiozl mnie do aresztu? Dlaczego mnie nie zrugal, nie powiedzial, jak bardzo go zawiodlem, nie wymyslil jakiejs surowej, ale sprawiedliwej kary?
Ani to, co robil, ani to, czego nie mowil, nie bylo dla mnie zadna wskazowka. Szedlem wiec za nim i tyle. W koncu zatrzymal nas straznik. Harry wzial go na strone i cos szepnal; ten spojrzal na mnie, skinal glowa i zaprowadzil nas na koniec bloku.
— Oto i on. Bawcie sie dobrze. — Wskazal mchem glowy postac w celi, zerknal na mnie i poszedl, a my z Harrym znow trwalismy w niezrecznym milczeniu.
Harry odwrocil sie i zajrzal do celi. Niewyrazna postac w srodku poruszyla sie, wstala i podeszla do krat.
— Alez to sierzant Harry! — wykrzyknal radosnie meski glos. — Jak sie masz, Harry? Milo, ze wpadles.
— Witaj, Carl — odparl Harry. I nareszcie odwrocil sie do mnie.
— Dexter, to jest Carl.
— Przystojny z ciebie chlopak, Dexter — powiedzial Carl. — Bardzo milo cie poznac.
Oczy, ktore na mnie patrzyly, byly jasne i puste, ale w ich glebi prawie ze widzialem ogromny mroczny cien i cos we mnie drgnelo, cofalo sie rakiem przed ta wieksza, bardziej drapiezna istota zza krat. Nie wygladal szczegolnie poteznie czy groznie — mozna nawet powiedziec, ze na pozor robil calkiem sympatyczne wrazenie, ze swoimi starannie przyczesanymi blond wlosami i regularnymi rysami — ale mial w sobie cos, co sprawilo, ze poczulem sie nieswojo.
— Przywiezli Carla wczoraj — wyjasnil Harry. — Zabil jedenastu ludzi.
— Coz — przyznal skromnie Carl — mniej wiecej.
Na zewnatrz zagrzmialo i zaczelo padac. Spojrzalem na Carla z autentycznym zaciekawieniem; teraz juz wiedzialem, co sploszylo mojego Mrocznego Pasazera. Mysmy dopiero stawiali pierwsze kroki, a tu mielismy kogos, kto osiagnal cel podrozy, i to jedenascie razy, mniej wiecej. Po raz pierwszy zrozumialem, jak poczuliby sie moi koledzy z klasy, gdyby staneli twarza w twarz z zawodowym futbolista.
— Carl lubi zabijac ludzi — stwierdzil Harry beznamietnym tonem.
— Prawda, Carl?
— Przynajmniej mam co robic — odparl pogodnie.
— Miales, dopoki cie nie zlapalismy — zgasil go Harry.
— Tez fakt. Coz… — wzruszyl ramionami i obdarzyl Harry'ego bardzo sztucznie wygladajacym usmiechem — …bylo milo, ale sie skonczylo.
— Stales sie nieostrozny — powiedzial Harry.
— To prawda — zgodzil sie Carl. — Skad moglem wiedziec, ze policja bedzie az tak skrupulatna?
— Jak pan to robi? — wypalilem.