— Pojebalo cie? Po cos ich tu przywiozl? — warknela.
— Powiedzialas brzydkie slowo. — Astor spionowala ja wzrokiem. — Jestes mi winna piecdziesiat centow.
Debora otworzyla usta, poczerwieniala jak burak i je zamknela.
— Musisz ich stad zabrac — przemowila wreszcie. — Nie powinny tego ogladac.
— Ale my chcemy — stwierdzila Astor.
— Sza — powiedzialem. — Ty tez, Cody.
— Jezu Chryste, Dexter. — Debora westchnela.
— Kazalas od razu przyjechac, wiec przyjechalem.
— Nie moge nianczyc dwojki dzieci.
— Nie musisz — zapewnilem. — Poradza sobie.
Debora patrzyla na dzieci, a one na nia. Nikt nawet powieka nie mrugnal i myslalem, ze jeszcze troche, a moja kochana siostra odgryzie sobie dolna warge. W koncu sie otrzasnela.
— Chrzanic to — rzucila. — Nie mam czasu uzerac sie z wami. Zaczekajcie tam. — Wskazala na swoj samochod zaparkowany po drugiej stronie ulicy, zlapala mnie za ramie i pociagnela w strone domu, wokol ktorego koncentrowala sie cala krzatanina. — Zobacz. — Wycelowala palcem we fronton domu.
Przez telefon powiedziala mi, ze znalezli glowy, ale prawde mowiac trzeba by sie nielicho natrudzic, zeby ich nie zauwazyc. Krotki podjazd przed domem wil sie miedzy dwoma slupkami bramy ze skaly koralowej, by dalej rozlac sie w maly dziedziniec z fontanna posrodku. Kazdy slupek wienczyla ozdobna lampa. Na podjezdzie miedzy nimi zostalo nakreslone kreda cos, co wygladalo jak litery MLK, tyle ze wykaligrafowane dziwnym pismem, ktorego nie rozpoznalem. A zeby nikt sie za dlugo nad ta wiadomoscia nie glowil, na kazdym ze slupkow…
Coz. Choc musialem przyznac, ze ekspozycja ta miala pewien prymitywny wigor i niezaprzeczalnie dramatyczna sile wyrazu, jak na moj gust byla zdecydowanie zbyt wulgarna. Mimo ze glowy najwyrazniej zostaly starannie oczyszczone, brakowalo powiek, a usta od zaru wykrzywily sie w dziwny usmiech, i nie wygladalo to ladnie. Oczywiscie nikt na miejscu zdarzenia nie pytal mnie o zdanie, ale zawsze uwazalem, ze nie powinno sie zostawiac resztek. Takie niechlujstwo nie przystoi czlowiekowi dobrej roboty. I zeby zostawic glowy tak na widoku — no nie, to juz zwykle popisywanie sie, dowod braku finezji. Inna sprawa, ze o gustach sie nie dyskutuje. Pierwszy przyznam, ze moja technika jest tylko jedna z wielu mozliwych. I jak zawsze w kwestiach estetycznych, czekalem na jakis cichy syczacy szept zgody Mrocznego Pasazera, ale sie nie doczekalem.
Oczywiscie nie zostalem zupelnie sam. Byla przy mnie Debora i, zamyslony nad zniknieciem mojego mrocznego kompana, uswiadomilem sobie, ze cos do mnie mowi.
— Kiedy wrocili po pogrzebie, to na nich czekalo.
— Oni, znaczy kto? — spytalem i skinalem glowa w strone domu.
Deb dzgnela mnie lokciem w bok. Zabolalo.
— Rodzina, tluku. Rodzina tej Ortegi. Sluchasz, co do ciebie mowie?
— Czyli to sie stalo w bialy dzien? — Nie wiedziec czemu, to jakby poglebilo groze zdarzenia.
— Wiekszosc sasiadow tez byla rano na pogrzebie. Szukamy kogos, kto mogl cos widziec. — Wzruszyla ramionami. — Moze dopisze nam szczescie. Kto wie.
Trudno powiedziec, ale z jakiegos powodu nie sadzilem, by cokolwiek zwiazanego z ta sprawa moglo przyniesc nam szczescie.
— To chyba stawia wine Halperna pod pewnym znakiem zapytania — powiedzialem.
— A gdzie tam — odparowala. — Zlamas jest winny.
— Aha. Czyli uwazasz, ze glowy znalazl ktos inny i tego…
— Psiakrew, sama nie wiem. Musi miec wspolnika.
Tylko pokrecilem glowa. To nie mialo najmniejszego sensu, o czym oboje wiedzielismy. Ktos, kto potrafil obmyslic i popelnic dwa rytualne morderstwa, niemal na pewno musial dzialac w pojedynke. Takie czyny mialy podloze gleboko osobiste — kazdy maly krok wynikal z unikalnej, wewnetrznej potrzeby — wykluczone, zeby dwoje ludzi moglo podzielac te sama wizje. Ceremonialne wystawienie glow dziwnie pasowalo do sposobu ulozenia zwlok — to byly dwa elementy jednego rytualu.
— Cos tu nie gra — powiedzialem.
— A cos gra?
Spojrzalem na glowy starannie osadzone na lampach. Oczywiscie splonely w ogniu, ktory usmazyl ciala, i nie bylo sladow krwi. Szyje wygladaly na uciete rowno jak od linijki. Poza tym nie mialem zadnych blyskotliwych spostrzezen, a mimo to Debora patrzyla na mnie wyczekujaco. Ciezko zyc z opinia kogos, kto potrafi przeniknac do najglebszego sedna kazdej zagadki, kiedy te umiejetnosc zawdzieczalo sie podpowiedziom mrocznego wewnetrznego glosu, a tych nagle zabraklo. Czulem sie jak lalka brzuchomowcy, ktorej teraz kaza wystapic solo.
— Obie glowy sa tutaj — zastanawialem sie glosno, bo cos musialem powiedziec. — Czemu nie w domu drugiej dziewczyny? Tej, ktora miala chlopaka?
— Jej rodzina mieszka w Massachusetts — odparla Debora. — Tak bylo latwiej.
— Sprawdzilas go, mam nadzieje?
— Kogo?
— Chlopaka tej zabitej — mowilem powoli i wyraznie. — Tego z tatuazem na karku.
— Jezu Chryste, Dexter, oczywiscie, ze go sprawdzamy. Kazdego, kto zblizyl sie do tych dziewczyn na kilometr w calym ich zasranym, zalosnym zyciu, a ty… — Odetchnela gleboko, ale nie za bardzo ja to uspokoilo. — Sluchaj, z typowo policyjna robota ja sobie poradze. Potrzeba mi pomocy z tym porabanym ohydztwem, na ktorym podobno sie znasz.
Milo bylo dostac potwierdzenie, ze nadal jestem Krolem Porabanego Ohydztwa, ale nie moglem nie zadac sobie pytania, jak dlugo nim pozostane bez mojej Mrocznej Korony. Tak czy owak, zeby ratowac reputacje, musialem zaryzykowac i poczynic jakies wnikliwe spostrzezenie, wiec sprobowalem.
— No dobrze. Z porabanego, ohydnego punktu widzenia, podejrzenie, ze mamy dwoch roznych zabojcow stosujacych ten sam rytual, jest bez sensu. Czyli albo zabil je Halpern, a ktos inny znalazl glowy i pomyslal sobie, a co tam, wywiesze je… albo posadzilismy nie tego czlowieka.
— Walic to — odparowala.
— Co?
— Wszystko, do cholery! I tak zle, i tak niedobrze.
— No to dupa — stwierdzilem, ku zaskoczeniu nas obojga. A poniewaz mialem juz serdecznie dosyc Debory, siebie i calej tej historii ze spalonymi trupami bez glow, zrobilem jedyne, co nakazywala logika i zdrowy rozsadek. Kopnalem orzech kokosowy.
Duzo lepiej. Teraz jeszcze rozbolala mnie noga.
— Sprawdzam Goldmana — powiedziala raptownie Debora, wskazujac dom ruchem glowy. — Na razie wyglada na to, ze jest zwyklym dentysta. Ma biurowiec w Davie. Ale to… to smierdzi porachunkami przemytnikow kokainy. Bez sensu. Niech to diabli, Dexter — rzucila. — Daj mi cos.
Spojrzalem na nia z zaskoczeniem. Jakims cudem odwrocila kota ogonem i znow zwalila wszystko na moje barki, a ja nie mialem absolutnie nic oprocz glebokiej nadziei, ze Goldman okaze sie bossem narkotykowym w przebraniu dentysty.
— Nic mi nie przychodzi do glowy — wyznalem smutna prawde.
— Szlag by to. — Spojrzala za moje plecy, na skraj gromadzacego sie tlumu. Przyjechal pierwszy woz transmisyjny i jeszcze sie nie zatrzymal, a reporter juz wyskoczyl i zaczal popychac kamerzyste w miejsce do zrobienia planu ogolnego. — Cholerny swiat — mruknela Debora i pobiegla sie nimi zajac.
— Dexter, tamten facet jest jakis straszny — uslyszalem cichy glosik za plecami i pospiesznie zrobilem w tyl zwrot. Cody i Astor. Znow dalem im sie podejsc. Stali razem, Cody z glowa przekrzywiona w strone tlumku po drugiej stronie tasmy ostrzegawczej.
— Ktory? — spytalem.
— Tamten — odparla Astor. — W pomaranczowej koszuli. Nie kaz mi pokazywac palcem, patrzy tutaj.
Poszukalem pomaranczowej koszuli w tlumie, ale mignal mi tylko kolorowy ksztalt znikajacy wewnatrz samochodu na drugim koncu uliczki. Byl to maly niebieski woz, nie bialy avalon, ale kiedy wyjezdzal na glowna droge, zauwazylem jeszcze jedna, znajoma barwna plamke przy lusterku wstecznym. Jasne, nie moglem tego wiedziec na pewno, ale dalbym sobie glowe uciac, ze to przepustka na parking dla kadry Uniwersytetu Miami.