— Uhm — odburknela. — Skoro nie ty, to kto?
To naprawde niesprawiedliwe. Znaczy, cale to tak zwane zycie. No bo jak to? Wciaz bronie sie przed zarzutem zabojstwa — ktory stawia mi moja przybrana siostra! — a jednoczesnie wymaga sie ode mnie, zebym wyjasnil zbrodnie. Nie moglem nie podziwiac gietkosci umyslu, ktora pozwalala Deborze na tego rodzaju intelektualne wygibasy, ale szczerze mowiac, wolalem, by swoje tworcze myslenie zachowala dla kogos innego.
— Nie wiem — odparlem. — I nie mam… nie mam zadnych, tego, pomyslow.
Spojrzala na mnie wzrokiem twardym, ze az strach.
— Czemu mialabym w to tez uwierzyc?
— Deb — zaczalem i zawahalem sie. Czy juz pora, by powiedziec jej o Mrocznym Pasazerze i jego obecnej nieobecnosci? Klebily sie we mnie bardzo nieprzyjemne doznania, zupelnie jak w poczatkach grypy. Czyzby to uczucia uderzaly o bezbronne wybrzeze Dextera jak spietrzone fale toksycznych sciekow? Jesli tak, nic dziwnego, ze ludzie sa tacy nieszczesliwi. To bylo okropne doswiadczenie.
— Debora, sluchaj — powiedzialem znowu i myslalem, jak by tu zaczac.
— Slucham, na litosc boska. Ale nic nie mowisz.
— Bo to trudne — wyznalem. — Nigdy jeszcze o tym nie mowilem.
— Najwyzszy czas zaczac.
— Ja… tego… mam w sobie takie cos — belkotalem swiadom, ze wychodze na kompletnego durnia, i poczulem, ze robi mi sie dziwnie cieplo w policzki.
— Znaczy co — rzucila. — Raka?
— Nie, nie, to… bo ja ten, slysze, ee… To mowi mi rozne rzeczy — wydukalem. Z niewiadomego powodu musialem odwrocic wzrok od Debory. Na scianie zauwazylem zdjecie nagiego meskiego torsu; ponownie spojrzalem na Deb.
— Jezu. — Wpatrywala sie we mnie z niedowierzaniem. — Mam rozumiec, ze slyszysz glosy? Jezu Chryste, Dex.
— Nie. To nie tak, ze slysze glosy. Nie calkiem.
— To co, do kurwy nedzy? — wybuchnela.
Znow musialem spojrzec na nagi tors i wypuscic powietrze z ust, zanim moglem spojrzec jej w twarz.
— Kiedy mam, wiesz, przeczucia. Na miejscu zbrodni — dodalem. — To wlasnie dlatego, ze ten… to do mnie mowi. — Twarz Debory byla jak skuta lodem, zupelnie nieruchoma, jakbym wyznawal jakies straszliwe grzechy; no i w sumie tak sie rzecz miala.
— I co ci mowi? — spytala. — Cos w stylu, hej, ten, co zabil, uwaza sie za Batmana?
— Tak jakby. To tylko, no wiesz. Drobne wskazowki, ktore dostawalem.
— Dostawales — powtorzyla.
Naprawde musialem sie znowu odwrocic.
— Debora, tego juz nie ma — powiedzialem. — Jakby wystraszylo sie czegos w zwiazku z ta sprawa z Molochem i ucieklo. Nigdy przedtem sie to nie zdarzylo.
Dlugo nic nie mowila Ja tez milczalem.
— Mowiles tacie o tym glosie? — spytala wreszcie.
— Nie musialem. Wiedzial.
— A teraz te glosy umilkly.
— Jeden glos.
— I dlatego nic mi o tym wszystkim nie mowisz.
— Tak.
Zazgrzytala zebami tak glosno, ze uslyszalem. Wypuscila powietrze z ust, nie rozwierajac szczek.
— Albo mnie oklamujesz, bo to zrobiles — wysyczala — albo mowisz prawde i jestes jebanym psycholem.
— Deb…
— Jak myslisz, w ktora wersje chce wierzyc, Dexter? He? No? Ktora?
Zdaje sie, ze ostatnio czulem prawdziwy gniew, bedac nastolatkiem, choc moze juz wtedy nie potrafilem odroznic oryginalu od podrobki. Teraz jednak, kiedy opuszczony przez Mrocznego Pasazera bylem na najlepszej drodze do tego, by stac sie prawdziwym czlowiekiem, zanikaly wszystkie stare bariery miedzy mna a normalnoscia i trawila mnie zlosc, jesli nie calkowicie autentyczna, to bardzo niewiele jej do tego brakowalo.
— Debora — powiedzialem — jesli mi nie ufasz i chcesz myslec, ze ja zabilem, to sram na to, w ktora wersje uwierzysz.
Przeszyla mnie spojrzeniem i po raz pierwszy odpowiedzialem jej tym samym.
Wreszcie odzyskala mowe.
— Tak czy tak, musze to zglosic — oswiadczyla. — Oficjalnie na razie masz sie trzymac od tego z daleka.
— Niezmiernie sie ciesze — odparlem. Przygladala mi sie jeszcze chwile, wreszcie zlozyla usta w ciup i wrocila do Camilli Figg. Przez moment patrzylem na jej plecy, az w koncu poszedlem do drzwi.
Nie mialem po co tu sterczec jak kolek, zwlaszcza ze powiadomiono mnie, oficjalnie i nieoficjalnie, ze nie jestem mile widziany. Chcialbym moc powiedziec, ze moje uczucia zostaly zranione, ale o dziwo, wciaz bylem zbyt wsciekly, by sie obrazac. A ze tak naprawde nigdy nie potrafilem pojac, jak ktos moze mnie lubic, poniekad ulzylo mi, iz Debora choc raz wykazala zdrowe podejscie.
Czyli Dexter jak zwykle gora; a mimo to, kiedy szedlem do drzwi, by udac sie na wygnanie, jakos nie mialem poczucia, ze odnioslem wielki triumf.
Czekalem na winde, kiedy w moje uszy wdarl sie chrapliwy okrzyk „E!”
Odwrocilem sie i zobaczylem dralujacego ku mnie ponurego i bardzo rozezlonego starszego pana w sandalach i czarnych skarpetach prawie do koscistych kolan. Mial tez obszerne szorty, jedwabna koszule i wyraz slusznego oburzenia na twarzy.
— Te! Z policji? — rzucil. Domyslilem sie, ze mowa o mnie.
— Ja? Tak.
— Co z moja gazeta, do cholery?
Alez wolno te windy jezdza. Coz, kiedy nie ma innego wyjscia, staram sie byc uprzejmy, naprawde, wiec usmiechnalem sie pojednawczo do starego wariata.
— Nie spodobala sie panu? — spytalem.
— A tam nie spodobala! W ogole nie przyszla, do cholery! — krzyknal na mnie i lekko spurpurowial z wysilku. — Dzwonilem i mowilem waszym, a ta kolorowa, co odebrala, kazala mi do gazety zadzwonic! Widzialem, jak gowniarz ja ukradl, a ta odklada sluchawke!
— Gowniarz ukradl panu gazete — Pokiwalem glowa.
— No przeciez mowie, do cholery! — Jego glos zaczynal przechodzic w skrzek, co nie uprzyjemnialo czekania na winde. — To po to place podatki, zeby baba mi takie rzeczy mowila? I jeszcze sie smiala, klepa jedna!
— Moglby pan kupic nowa gazete — powiedzialem uspokajajacym tonem.
Nie uspokoil sie.
— Co to za gadanie, do czorta? Kupic nowa gazete? Sobota rano, jestem w pizamie, i mam isc po nowa gazete? A nie moglibyscie z laski swojej lapac bandytow, co?
Winda wreszcie oznajmila swoje przybycie cichym „dzyn”, ale teraz juz mnie to nie obchodzilo, bo przyszla mi do glowy pewna mysl. Tak, od czasu do czasu miewam mysli. Wiekszosc nigdy nie wyplywa az na sama powierzchnie, pewnie wskutek tego, ze cale zycie usiluje udawac czlowieka. Ta jednak, niczym babelek gazu w blocie, z wolna wynurzyla sie i pekla z trzaskiem, napelniajac moj umysl jasnoscia.
— Sobota rano? — powiedzialem. — Pamieta pan, o ktorej to bylo?
— Pamietam, a jakze! Mowilem im, ktora godzina, kiedy dzwonilem, wpol do jedenastej w sobote rano, a gowniarz gazete mi kradnie!
— Skad pan wie, ze to gowniarz?
— Bo patrzylem przez judasz, o! — wrzasnal na mnie. — Co, mialem wyjsc na korytarz bez patrzenia? Kiedy wy nic tylko sie obijacie? Niedoczekanie!
— Kiedy pan mowi „gowniarz”, osobe w jakim wieku ma pan na mysli?