— Nie, jest w domu. Wlasnie wrocil.
— Gdzie byl?
— Nie wiedza. Zgubili go, kiedy sie zmieniali.
— Co?
— Balfour konczyl sluzbe, DeMarco zaczynal — wyjasnila. — Wymknal sie, kiedy sie zmieniali. Przysiegaja, ze nie bylo go dziesiec minut, nie dluzej.
— Do jego domu jedzie sie stad piec minut.
— Wiem. To co robimy?
— Niech dalej obserwuja Wilkinsa — odparlem. — A ty tymczasem pogadaj ze Starzakiem.
— Chyba pojedziesz ze mna, co? — spytala.
— Nie — powiedzialem. Za nic w swiecie nie chcialem sie widziec ze Starzakiem i choc raz mialem w zanadrzu doskonala wymowke. — Musze zabrac dzieci do domu.
Zrobila skwaszona mine.
— A jesli to nie Starzak? — spytala.
Pokrecilem glowa.
— Nie wiem.
— Aha. To tak jak ja. — Uruchomila silnik. — Wracaj na swoje miejsce.
35
Bylo juz dobrze po piatej, kiedy wrocilismy na komende, i choc Debora krzywo na mnie patrzyla — i to jak krzywo — zapakowalem Cody'ego i Astor do mojego skromnego srodka transportu i ruszylismy do domu. Przez wiekszosc drogi siedzieli przygaszeni, najwyrazniej wciaz w lekkim szoku po spotkaniu ze strasznym facetem. Ale ze dzielne z nich dzieciaki — czego wymownie dowodzi fakt, ze po tym, co zrobil im ich biologiczny ojciec, w ogole potrafia mowic — juz jakies dziesiec minut od domu Astor zaczela wracac do formy.
— Szkoda, ze nie jezdzisz jak sierzant Debbie — powiedziala.
— Chce jeszcze troche pozyc — wyjasnilem.
— Czemu nie masz sygnalu? — dociekala. — Nie chciales?
— Ci z laboratorium nie jezdza na sygnale. A swoja droga nie, nie chcialem. Wole sie nie wychylac.
W lusterku wstecznym zobaczylem, ze zmarszczyla czolo.
— Co to znaczy?
— Ze nie chce zwracac na siebie uwagi — wytlumaczylem. — Nie chce rzucac sie ludziom w oczy. Tez powinniscie sie tego nauczyc — dodalem.
— Inni chca, zeby ludzie ich zauwazali. Jesli cos robia, to tylko po to, zeby wszyscy na nich patrzyli.
— Wy dwoje jestescie inni — odparlem. — Zawsze bedziecie inni, nigdy tacy jak cala reszta. — Dlugo milczala i zerknalem na nia w lusterku. Patrzyla na swoje nogi. — To niekoniecznie cos zlego — powiedzialem. — Jak inaczej mowi sie na kogos, kto jest normalny?
— Nie wiem — baknela.
— Ze jest zwyczajny. Naprawde chcecie byc zwyczajni?
— Nie — odparla, juz jakby mniej nieszczesliwa. — Ale jesli nie bedziemy zwyczajni, ludzie nas zauwaza.
— Dlatego musicie sie nauczyc tego, jak nie rzucac sie w oczy.
— Bylem skrycie zadowolony, ze okrezna droga dowiodlem swojej racji. — Musicie udawac, ze jestescie naprawde normalni.
— Czyli nikt nie moze sie dowiedziec, ze jestesmy inni — stwierdzila. — Nigdy.
— Otoz to.
Spojrzala na brata i znow, jak to oni, odbyli dluga rozmowe bez slow. Zapadla przyjemna cisza i moglem w spokoju jechac w wieczornych korkach i uzalac sie nad soba.
Astor odezwala sie po kilku minutach.
— To znaczy, ze nie mozemy powiedziec mamie, co dzis robilismy.
— Mozecie powiedziec o mikroskopie.
— Ale o calej reszcie juz nie? O tym strasznym facecie i o przejazdzce z sierzant Debbie?
— Zgadza sie.
— Przeciez nie wolno klamac — zaprotestowala. — Zwlaszcza mamie.
— Dlatego nic jej nie powiecie — wyjasnilem. — Nie trzeba jej niepotrzebnie martwic.
— Ale ona nas kocha. Chce, zebysmy byli szczesliwi.
— Tak, ale musi myslec, ze jestescie szczesliwi tak, jak ona to rozumie. Inaczej sama nie bedzie szczesliwa.
I znow nastapila dluga chwila ciszy. Wreszcie, tuz przed skretem na ich ulice, Astor spytala:
— A ten straszny facet ma mame?
— Prawie na pewno — odparlem.
Rita musiala czekac pod samymi drzwiami, bo gdy tylko przyjechalismy, otworzyly sie i wyszla nam na powitanie.
— Czesc — powitala nas radosnie. — I czegoz to sie dzis nauczyliscie?
— Widzielismy brud — odparl Cody. — Z mojego buta.
Rita zamrugala.
— A to dopiero — powiedziala.
— I kawalek popcornu — dodala Astor. — I patrzylismy w mikrofon, i moglismy poznac, gdzie bylismy.
— Mikroskop — poprawil ja Cody.
— Wszystko jedno. — Wzruszyla ramionami. — Ale mozna tez bylo poznac, skad sie wzial wlos. Z kozy czy z dywanu.
— O rany — skomentowala Rita, lekko oszolomiona i zbita z tropu — widze, ze swietnie sie bawiliscie.
— Tak — przyznal Cody.
— No coz — skwitowala Rita — to moze teraz wezcie sie do odrabiania lekcji, a ja zrobie wam podwieczorek.
— Dobrze — rzucila Astor i razem z Codym pognali do domu. Rita patrzyla na nich, az znikneli w srodku, a wtedy odwrocila sie, wziela mnie pod reke i ruszylismy za nimi.
— Czyli dobrze poszlo? — spytala. — To znaczy, z… wydaja sie bardzo, hm…
— I sa — powiedzialem. — Chyba zaczynaja rozumiec, ze takie wyglupy maja konsekwencje.
— Nie pokazales im nic zbyt okropnego, mam nadzieje?
— A skad. Nawet jednej kropli krwi.
— Ciesze sie. — Oparla glowe na moim ramieniu, co widac jest czescia ceny, ktora trzeba zaplacic, kiedy sie za kogos wychodzi.
Moze po prostu publicznie oznaczala swoje terytorium, a jesli tak, to chyba powinienem byc caly szczesliwy, ze nie zrobila tego tradycyjna zwierzeca metoda. Tak czy inaczej, okazywanie uczuc przez kontakt fizyczny nie jest czyms, co rozumiem, ale objalem ja ramieniem, bo wiedzialem, ze to prawidlowa ludzka reakcja, i weszlismy za dziecmi do domu.
Jestem raczej pewien, ze nie powinno sie tego nazwac snem. Ale w nocy do mojej biednej sponiewieranej glowy znow wdarl sie ten dzwiek, ta sama muzyka, spiew i brzek metalu, co przedtem, i poczulem zar na twarzy i dzika radosc wzbierajaca w tym szczegolnym zakamarku wewnatrz mnie, ktory tak dlugo pozostawal pusty. Kiedy sie obudzilem, stalem pod drzwiami frontowymi z reka na galce, zlany potem, zadowolony, spelniony i w ogole sie nie niepokoilem, chocby wypadalo.
Oczywiscie, znalem pojecie „lunatykowania”. Ale z zajec z psychologii na pierwszym roku wiedzialem tez, ze powody, dla ktorych ludzie chodza we snie, zwykle nie maja nic wspolnego ze slyszeniem muzyki. I w najglebszej glebi ducha zdawalem sobie sprawe, ze powinienem sie denerwowac, martwic, miotac w rozpaczy, bo w moim uspionym mozgu dzialy sie rzeczy, ktore dziac sie nie powinny, wiecej, nie mialy prawa, a mimo to sie dzialy. I w dodatku cieszylem sie z tego. To w tym wszystkim najbardziej przerazalo.