niezle wypasiony lampart o wspanialej lsniacej siersci, ktory zaspokajal wlasnie pragnienie tuz przy brzegu. Wielkie koty staly sie ostatnio az nazbyt powszednim widokiem, szczegolnie ze ani troche nie obawialy sie mysliwych. Nigdy jednak nie atakowaly ludzi, chyba ze zostaly rozdraznione lub zapedzone w slepy zaulek.

Pewien swego bezpieczenstwa, lampart popijal spokojnie wode, cienie wydluzaly sie, a wraz z nimi ze wschodu nadciagal zmierzch. Nagle kot zastrzygl uszami okazujac niepokoj, chociaz zaden czlowiek nie wyczulby najmniejszej zmiany na ziemi, w wodzie czy na niebie. Nic nie macilo wieczornego uspokojenia.

Dopiero po chwili, dokladnie z zenitu nieba, dobiegl stlumiony gwizd przechodzacy z wolna w loskot przeplatany gluchym wyciem. Odglos nie przypominal zupelnie huku powodowanego przez powracajacy wahadlowiec. Gdzies wysoko blysnelo nagle slonce odbijajace sie w wypolerowanej, metalowej powie — rzchni. Obiekt byl coraz wiekszy i zostawial za soba smuge dymu, az w koncu eksplodowal, siejac szczatkami na wszystkie strony. Niektore odlamki plonely. W ciagu kilku sekund poprzedzajacych katastrofe bystre oko lamparta zdolaloby dostrzec spadajacy cylindryczny obiekt. Ale kotowaty nie czekal na final i juz chwile wczesniej zniknal w dzungli.

Nagly grzmot wstrzasnal Morzem Paravany. Gejzer mulu i wody wystrzelil na sto metrow pioropuszem o wiele znaczniejszym niz fontanny z Yakkagali i niemal rownie wysokim, jak sama skala. Przez chwile zawisl na tle nieba, az ulegl przyciaganiu i opadl w spienione wody jeziora.

W jednej chwili zaroilo sie nad brzegami od sploszonego ptactwa wodnego oraz niemal rownie licznych nietoperzy. Te ostatnie przypominaly przeniesione jakims cudem do wspolczesnych czasow pterodaktyle, jednak zywily sie glownie owocami i normalnie pokazywaly sie dopiero po zmroku. Teraz jednako przerazone ptaki i ssaki kotlowaly sie na niebie.

Ostatnie echa upadku wygasly w zwartej dzungli i cisza wrocila nad jezioro. Chwile jeszcze trwalo, nim zniknely wzburzone fale i znow tylko lekkie zmarszczki gonily sie z wiatrem pod czujnym acz martwym spojrzeniem Paravany Wielkiego.

42. Smierc na orbicie

Powiada sie, ze kazda wielka budowa pochlania przynajmniej jedno ludzkie zycie. Na pirsach Mostu Gibraltarskiego wyrzezbiono czternascie nazwisk. Jednak dzieki bezwzglednie egzekwowanym wymogom bezpieczenstwa ofiary wiezy byly stosunkowo nieliczne. Zdarzyl sie nawet jeden rok, kiedy nie doszlo do zadnego smiertelnego wypadku.

Byl tez i taki rok, kiedy zdarzyly sie az cztery wypadki, z czego dwa szczegolnie przykre. Nadzorca montazu ze stacji kosmicznej zapomnial pewnego razu, ze chociaz pracuje w stanie niewazkosci, to jednak nie znajduje sie na orbicie. Dotychczasowe doswiadczenie go zgubilo. Spadal ponad pietnascie tysiecy kilometrow, az splonal jak meteor wchodzac w atmosfere. Niestety, radio mial wlaczone az do konca…

To byl rzeczywiscie zly rok dla wiezy. Druga tragedia przycmila poprzednia i trafila na pierwsze strony dziennikow. Pani inzynier pracujaca na przeciwmasie, daleko poza orbita synchroniczna, nie zapiela nalezycie klamry przy pasie bezpieczenstwa i niczym wyrzucony z procy kamien poleciala w kosmos. Nic jej nie grozilo, byla za wysoko, by spasc na Ziemie i za nisko, by wejsc na orbite ucieczki. Nieszczesliwym zrzadzeniem losu powietrza miala tylko na dwie godziny. Nie dalo sie w tak krotkim czasie zmontowac ekipy ratowniczej, zatem pomimo gwaltownej reakcji opinii publicznej, nie uczyniono niczego. Ofiara zachowala spokoj i wykazala pelne zrozumienie. Przekazala pozegnania i majac powietrza juz tylko na trzydziesci minut, rozhermetyzowala skafander. Cialo odzyskano kilka dni pozniej, kiedy nieublagane prawa mechaniki niebieskiej sprowadzily je z powrotem do perigeum elipsoidalnej orbity.

Wspomnienie tych tragedii przemknelo przez mysli Morgana, gdy szybka winda podazal do centrali. Ponury Warren Kingsley i Dev deptali mu po pietach. Wszyscy w jednej chwili zupelnie zapomnieli o siostrzencu inzyniera. Ta katastrofa roznila sie od poprzednich, towarzyszyla jej eksplozja u podstawy wiezy. Nie bylo watpliwosci, ze transporter spadl na Ziemie. To akurat wiedziano na dlugo przedtem, nim nadszedl raport o „olbrzymim deszczu meteorytow” gdzies nad centralna Taprobane.

Z dalszymi spekulacjami trzeba bylo poczekac do chwili uzyskania konkretniejszych informacji. Niestety, biorac pod uwage zniszczenia, pelnego przebiegu zdarzen zapewne nigdy nie uda sie odtworzyc. Morgan wiedzial, ze wypadki w kosmosie powodowane sa zwykle przez caly splot okolicznosci, z osobna calkiem niegroznych. Zadne srodki bezpieczenstwa nie gwarantowaly stuprocentowej skutecznosci, co wiecej, czasem przesadna troska inzynierow tez mogla doprowadzic do tragedii. Morgan nie przejmowal sie obecnie zawodnoscia systemu, o wiele bardziej niepokoil go los ewentualnych ofiar. Martwym nie mozna juz w zaden sposob pomoc, co najwyzej pozostaje zrobic wszystko, aby podobny wypadek juz sie nie powtorzyl. Mysl o ewentualnym zagrozeniu calosci ukonczonej juz niemal wiezy byla zbyt upiorna, by sie nia zajmowac.

Winda zatrzymala sie i Morgan wszedl do centrali, by przezyc drugie tego wieczoru zaskoczenie.

43. Niezawodny system

Piec kilometrow od stacji koncowej operator-pilot Rupert Chang ponownie zmniejszyl szybkosc. Po raz pierwszy pasazerowie mogli rozroznic jakiekolwiek szczegoly sciany wiezy, dotad migajacej za oknami pod postacia nieskonczonej smugi. Dwie rownolegle prowadnice zbiegaly sie ku gorze w nieskonczonosci perspektywy (dwadziescia piec tysiecy kilometrow czy nieskonczonosc — w ludzkiej skali to niemal to samo). W dole jednak koniec szlaku byl juz widoczny. Scieta podstawa wiezy rysowala sie wyraznie na tle zieleni wyspy Taprobane, celu ponad rocznej jeszcze, powolnej wedrowki. Na tablicy kontrolnej zapalily sie znow swiatelka zwiastujace alarm. Chang przyjrzal im sie ze zdumieniem, zmarszczyl czolo i nacisnal guzik przeladowania systemu. Diody mignely i zgasly.

Pierwszy raz zaplonely dwiescie kilometrow wyzej. Po krotkiej konsultacji ze stacja srodkowa sprawdzil wowczas wszystkie systemy, niczego nie znajdujac. Zreszta, gdyby alarmy uznac za prawdziwe, to los wszystkich pasazerow kapsuly bylby juz przypieczetowany. Wedle komputera praktycznie wszystko odmawialo posluszenstwa.

Profesot Sessui stwierdzil glosno, ze w takim razie awarii musial ulec system czujnikow, co wszyscy uznali za dobra monete i odetchneli z ulga. Wehikul nie poruszal sie juz w prozni, dla ktorego to srodowiska zostal zaprojektowany, otaczala ich jonosfera mogaca zaklocac prace instrumentow kontrolnych. — Ktos powinien to przewidziec — mruknal Chang, ale majac przed soba juz tylko godzine jazdy, nie przejal sie zbytnio. Zawsze mogl wylaczyc komputer, a samemu zajac sie odczytami. Stacja srodkowa zaaprobowala te decyzje, zreszta i tak nie bylo zadnej alternatywy.

Najbardziej interesowal pilota stan akumulatorow. Najblizsze gniazdo ladowania bylo dwiescie kilometrow wyzej. Gdyby nie zdolali sie tam dostac, oznaczaloby to powazne klopoty. Ale Chang nie widzial powodow do niepokoju. Podczas hamowania silniki kapsuly zamienily sie w pradnice, odzyskujac dziewiecdziesiat procent energii i ladujac akumulatory, ktore byly juz pelne i nadmiar energii, cale setki kilowatow, musial byc usuwany w przestrzen za pomoca sporych pletw chlodzacych na rufie wehikulu. Koledzy Changa nie raz porownywali te pletwy do statecznikow, a cala kapsule do dawnej bomby lotniczej. Teraz, pod koniec podrozy, musialy pewnie jarzyc sie czerwono, co troche niepokoilo Changa, chociaz wiedzial, ze poza tym sa zupelnie zimne. Energii nie mozna po prostu unicestwic, musi gdzies sie podziac, a czasem zdarza sie, ze plynie nie tam gdzie trzeba.

Gdy swiatelko zwiastujace pozar w przedziale akumulatorow zapalilo sie po raz trzeci, Chang bez chwili wahania znow przeladowal system. Prawdziwy pozar uruchomilby automatycznie gasnice, a te milczaly. Zreszta, ich niepotrzebne odpalenie byloby rownie grozne. Jednak coraz wiecej rzeczy na pokladzie funkcjonowalo nie tak, przede wszystkim odmawial posluszenstwa system ladowania akumulatorow. Gdy tylko podroz dobiegnie konca i bedzie mozna wylaczyc zasilanie, przyjdzie osobiscie pofatygowac sie do przedzialu silnikowego i po prostu rzucic okiem na maszynerie.

Zostal jeszcze kilometr, gdy odezwal sie osobisty czujnik pilota. Nos zarejestrowal won spalenizny, na dodatek gdzies spod tablicy kontrolnej zaczal sie saczyc waski strumyczek dymu. Jakie szczescie, ze dranstwo poczekalo do konca jazdy! — pomyslal Chang, probujac jednoczesnie na chlodno analizowac sytuacje.

Вы читаете Fontanny raju
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату