podobnymi mu bliznami. Zalowala teraz, ze nie zlapala zadnego z tych nieprzyjemnych wezy, nalezacych do nie znanego jej dotad gatunku. Nawet gdyby okazal sie niepotrzebny w pracy uzdrowicielskiej, Wezyca moglaby wypreparowac z niego antidotum przeciw jadom i sprezentowac je ludziom Arevina. Jezeli kiedykolwiek sie jeszcze ze soba zobacza.

Wezyca wrzucila na sterte ostatni z pakunkow, wytarla dlonie o spodnie, a rekawem otarla splywajacy po twarzy pot. Znajdujacy sie w poblizu Alex i Merideth podniesli zbudowane przez siebie nosze i mocowali je do specjalnej uprzezy, laczacej dwa konie. Wezyca przygladala sie ich pracy.

Byl to najbardziej osobliwy pojazd, jaki zdarzylo jej sie widziec, ale wygladalo na to, ze ich nie zawiedzie. Na pustyni wszystko trzeba bylo niesc albo ciagnac. Wozy na kolach ugrzezlyby w piasku albo polamaly sie na kamienistej nawierzchni. Jesli tylko konie nie zaczna wierzgac, Jesse powinna te podroz przetrzymac. Miedzy przednimi dragami zaprzegu stal spokojnie pokazny siwek. Nie niepokoil sie rowniez srokaty kon, ktorego wprowadzono pomiedzy tylne zerdzie tego dziwnego wehikulu.

„Jesse musi miec cudowne zdolnosci — pomyslala Wezyca — skoro ujezdzane przez nia konie zgadzaja sie na takie pomysly”.

— Jesse mowi, ze wprowadzimy wsrod bogatych kupcow nowa mode, kiedy tylko nas z tym wszystkim zobacza — powiedziala Merideth.

— Ma racje — rzekl Alex. Odpial jeden z paskow, przez co nosze opadly na ziemie. — Ale beda mieli szczescie, jesli konie ich nie pokopia.

Poklepal pieszczotliwie szyje siwka i odprowadzil oba konie do zagrody.

— Szkoda, ze nie jechala jeszcze na zadnym z nich — zwrocila sie Wezyca do Merideth.

— One nie byly takie, kiedy trafily w jej rece. Jesse kupuje bardzo narowiste zwierzeta. Nie moze patrzec, jak sie nad nimi znecaja. Jednym z nich byl wlasnie jej zrebak. Zdolala go jakos okielznac, ale okazalo sie, ze nie do konca.

Poszly z powrotem w strone namiotu, aby uciec przed blaskiem popoludniowego slonca. Plachta opadala w miejscu, z ktorego usunieto przeznaczone na nosze wsporniki. Merideth ziewnela szeroko.

— Sprobujmy sie przespac, poki jeszcze mozemy. Nie wolno nam bedzie przebywac na lawie, gdy slonce znowu znajdzie sie na niebie.

Wezyce rozpierala energia; czula tez niepewnosc i niepokoj. Rozkoszowala sie wprawdzie oslona namiotu, ale nie mogac zasnac, zastanawiala sie nad przyszlymi losami ich planu. Siegnela po torbe, zeby sprawdzic, jak maja sie weze, ale gdy tylko ja otworzyla, Jesse zbudzila sie ze snu. Wezyca zamknela szybko skorzana torbe i przysunela sie do lozka chorej. Jesse spojrzala na nia ze swego siennika.

— Jesse… To, co wtedy powiedzialam… — Chciala sie wytlumaczyc, ale nie wiedziala, jak zaczac.

— Czym sie tak niepokoisz? Czy po raz pierwszy pomagasz komus, kto moze umrzec?

— Nie. Widzialam juz, jak ludzie umieraja. Ja nawet pomagalam im umierac.

— Jeszcze jakis’ czas temu wydawalo sie, ze nie ma juz zadnej nadziei — rzekla Jesse. — Bezbolesny koniec bylby taki prosty.

Trzeba zawsze miec sie na bacznosci przed… latwoscia umierania.

— Smierc moze byc wielkim darem — odparla Wezyca. — Tak czy inaczej, oznacza ona przegrana. I o tym nalezy zawsze pamietac.

Wezyca poczula powiew lagodnej bryzy, ktora niemal ja zmrozila.

— Co sie stalo, uzdrowicielko?

— Balam sie — odrzekla Wezyca. — Balam sie, ze bedziesz umierac. Gdyby tak bylo, mialabys prawo prosic mnie o pomoc, a ja mam obowiazek ci jej udzielic. Ale wiem, ze nie moge.

— Nie rozumiem.

— Po zakonczeniu mojego wtajemniczenia nauczyciele dali mi weze. Dwom z nich mozna aplikowac narkotyki, ktorymi potem lecza ludzi. A trzeci waz dawal ludziom sny. I teraz on nie zyje.

Zabito go.

Jesse instynktownie wyciagnela reke i dotknela nia dloni We-zycy, ktora z wdziecznoscia przyjela ten objaw wspolczucia.

— A zatem ty tez jestes okaleczona — powiedziala nagle Jesse.

— I tak samo jak ja nie mozesz zajmowac sie swoja praca.

To wspanialomyslne porownanie wprawilo Wezyce w konsternacje. Jesse cierpiala, byla bezradna, a szanse na wyzdrowienie byly tak male, ze sila jej ducha mogla budzic nieklamany podziw.

— Dziekuje ci za te slowa.

— Tak wiec ja wracam do rodziny z prosba o pomoc, a ty wlasciwie robisz to samo.

— To prawda.

— Dadza ci innego weza — powiedziala z pelnym przekonaniem Jesse.

— Mam taka nadzieje.

— Czyli nie jestes tego pewna?

— Weze snu slabo sie rozmnazaja — odparla Wezyca. — Malo jeszcze o nich wiemy. Co kilka lat rodzi sie pare nowych wezy, czasami udaje nam sie ktoregos sklonowac, ale… — Wezyca wzruszyla ramionami.

— A dlaczego nie mialabys’ takiego weza zlapac?

Wezyca nigdy o tym nie pomyslala, poniewaz wiedziala, ze jest to niemozliwe. Jedyna opcja, ktora brala pod uwage, byl powrot do osrodka uzdrowicieli i zlozenie im swoich przeprosin. Usmiechnela sie smutno.

— Takie zadanie mnie przerasta. Takich wezy tutaj nie ma.

— A gdzie w takim razie sa?

Wezyca znowu wzruszyla ramionami.

— W innym swiecie… — urwala, gdy dotarlo do niej znaczenie tych slow.

— No to wejdziesz ze mna do Miasta — stwierdzila Jesse. — Moja rodzina przedstawi cie istotom pozaziemskim.

— Alez Jesse, moi ludzie od wielu lat prosza Centrum o pomoc.

A oni nie chca nawet z nami rozmawiac.

— Tylko ze teraz jedna z rodzin w Miescie ma wobec ciebie zobowiazania. Nie wiem, czy moi ludzie przyjma mnie znowu do siebie, ale na pewno sa juz twoimi dluznikami. Ty mi przeciez pomoglas.

Wezyca sluchala w milczeniu, zaintrygowana tym, co uslyszala wlasnie od Jesse.

— Uwierz mi, uzdrowicielko — rzekla sparalizowana kobieta.

— Mozemy byc sobie wzajemnie pomocne. Jezeli oni przyjma mnie, zaakceptuja rowniez moich przyjaciol. Jesli zas mnie odrzuca, i tak beda miec wobec ciebie dlug. Przeciez kazda z nas moze przedlozyc im dwie prosby.

Wezyca byla kobieta dumna — dumna ze swego wyksztalcenia, swoich umiejetnosci, a takze imienia. Ucieszyla sie zatem, widzac, ze istnieje mozliwosc odbycia pokuty za smierc Trawy w sposob inny niz blaganie o wybaczenie. Co dziesiec lat jeden ze starszych uzdrowicieli wybieral sie w dluga podroz do Miasta, gdzie prosil o nowe weze snu. Zawsze mu odmawiano. Gdyby, wiec Wezycy sie poszczescilo…

— Myslisz, ze to ma sens?

— Moja rodzina nam pomoze — odparla Jesse. — Ale nie wiem, czy istoty pozaziemskie rowniez beda sklonne nam pomoc.

Przez cale gorace popoludnie Wezyca i partnerzy mogli tylko czekac. Poniewaz czekala ich dluga podroz, Wezyca wypuscila z torby Mgle i Piaska. Kiedy wyszla z namiotu, zatrzymala sie obok Jesse, ktora spala spokojnym snem, choc jej twarz byla zaczerwieniona. Wezyca dotknela czola chorej i pomyslala, ze albo Jesse ma goraczke, albo tez sa to skutki upalu. Uzdrowicielka sadzila do tej pory, ze Jesse nie odniosla powazniejszych obrazen wewnetrznych, ale istniala przeciez mozliwosc krwotokow oraz zapalenia otrzewnej. A to potrafila uleczyc. Postanowila na razie nie budzic tej pieknej kobiety, tylko zaczekac i zobaczyc, czy goraczka wzrosnie.

Wyszla z obozowiska, chcac znalezc jakies ustronne miejsce, w ktorym jej weze nikogo nie wystrasza. Minela Alexa, ktory posepnie wpatrywal sie w dal. Zawahala sie na moment, on zas poslal jej swoje zatroskane spojrzenie. Usiadla przy nim bez slowa. Z jego twarzy ulotnil sie wyraz dobrodusznosci, zastapiony obecnie wielkim cierpieniem.

— Zrobilismy z niej kaleke, prawda? Merideth i ja.

— Zrobiliscie z niej kaleke? Alez skad.

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×