— Uzdrowicielko, prosze mu wybaczyc. On nie jest przyzwyczajony do chorowania. Mysli, ze wszystko bedzie zawsze toczyc sie po jego mysli.

— Zauwazylam.

— To znaczy… On mysli, ze jest kaleka… Czuje sie tak, jakby sam siebie zdradzil… — Brian rozlozyl rece, nie mogac znalezc wlasciwych slow.

Nie tak rzadko zdarzaly sie przypadki ludzi, ktorzy sadzili, ze choroba sie ich nie ima. Wezyca miala juz wielu trudnych pacjentow, pragnacych wydobrzec przed czasem i lekcewazacych potrzebe rekonwalescencji. Najczesciej byli bardzo marudni.

— Nie oznacza to, ze ma prawo w ten sposob traktowac innych — rzekla Wezyca.

Brian utkwil wzrok w podlodze.

— To dobry czlowiek, uzdrowicielko.

Zaczela zalowac, ze pozwolila, by jej gniew i zraniona duma urazily sluge burmistrza.

— Czy jestes zobowiazany sluzyc w tym miejscu?

— Nie! Alez skad, uzdrowicielko. Jestem wolny. Burmistrz zakazal niewolnictwa w Podgorzu. Ludzie, ktorzy przybywaja tutaj z niewolnikami, sa usuwani z miasta, a ich poddani dostaja wybor: wyjezdzaja ze swoimi wlascicielami albo zostaja i pracuja przez caly rok na rzecz miasta. Jesli zostaja, burmistrz kupuje od wlascicieli dokumenty tych ludzi.

— Czy tak bylo z toba?

Zawahal sie, ale w koncu powiedzial:

— Niewiele osob wie, ze bylem kiedys niewolnikiem. Oswobodzono mnie jako jednego z pierwszych. Rok pozniej burmistrz podarl moje niewolnicze dokumenty. Mialy obowiazywac przez dwadziescia lat, a ja odsluzylem tylko piec. Dopiero wtedy zaczalem mu ufac… jemu i innym. — Wzruszyl ramionami. — Wiec zostalem.

— Rozumiem, dlaczego masz wobec niego poczucie wdziecznosci — powiedziala Wezyca. — Ale nie wynika z tego, ze on moze rozkazywac ci przez dwadziescia cztery godziny na dobe.

— Wczoraj spalem.

— Na fotelu?

Brian usmiechnal sie.

— Postaraj sie, zeby teraz ktos inny przy nim posiedzial. A teraz chodz ze mna.

— Potrzebna ci pomoc, uzdrowicielko?

— Nie. Ide do stajni. Ale kiedy ja tam bede, ty mozesz uciac sobie drzemke.

— Dziekuje, uzdrowicielko. Wole zostac tutaj.

— Jak sobie zyczysz.

Wyszla z rezydencji i minela dziedziniec. Czula sie dobrze, idac w chlodnym porannym powietrzu, chociaz schodzila po stromych serpentynach skalistej sciezki. Rozciagaly sie teraz przed nia pastwiska burmistrza. Po lace plasala siwa klacz z wysoko uniesionym lbem i ogonem. Podbiegala na sztywnych nogach do plotu, zatrzymywala sie z prychnieciem, a potem pedzila w przeciwnym kierunku. Gdyby klacz miala taka ochote, moglaby przeskoczyc niewysokie ogrodzenie, ale najwyrazniej biegala tylko dla zabawy.

Wezyca poszla sciezka wiodaca do stajni. Kiedy byla juz blisko, uslyszala odglos uderzenia, placz, a chwile pozniej donosny i gniewny krzyk:

— Dalej do roboty!

Wezyca czym predzej podbiegla do stajni i gwaltownym ruchem otwarla drzwi. Zmruzyla oczy, gdyz wewnatrz bylo prawie zupelnie ciemno. Uslyszala szelest siana i poczula przyjemny zapach czystej stajni. Po chwili jej wzrok przyzwyczail sie do ciemnosci i zobaczyla szerokie, wylozone sloma przejscie, dwa rzedy boksow i stajennego, ktory odwrocil sie w jej strone.

— Dzien dobry, uzdrowicielko.

Stajenny byl niezwykle mocno zbudowanym mezczyzna, liczacym przynajmniej dwa metry wzrostu. Mial rude, krecone wlosy i jasna brode.

Wezyca podniosla wzrok, chcac spojrzec na jego twarz.

— Co to za halasy?

— Halasy? Ja nie… Aha… Ja tylko zwalczam rozkosze lenistwa.

Jego srodki zaradcze musialy byc nad wyraz skuteczne, gdyz ukarany len od razu zniknal.

— O tak wczesnej porze lenistwo jest chyba bardzo wskazane — rzekla Wezyca.

— No coz, my zaczynamy wczesnie. — Poprowadzil ja w glab stajni. — Twoje wierzchowce ulokowalem w tym miejscu. Klacz biega, a kucyk zostal w srodku.

— To dobrze — stwierdzila Wezyca. — Trzeba go jak najszybciej podkuc.

— Poslalem juz po kowala. Zjawi sie po poludniu.

— Doskonale.

Wezyca weszla do boksu Wiewiora. Tracil ja nosem i zjadl podany kawalek chleba. Jego siersc blyszczala, a grzywa i ogon byly wyczesane.

— Ktos solidnie sie nim zaopiekowal.

— Staramy sie zadowolic burmistrza i jego gosci — odrzekl ogromny mezczyzna.

Stal w poblizu, gotow spelnic jej zyczenia, dopoki Wezyca nie wyszla ze stajni, zeby przyprowadzic do srodka swoja klacz. Strzala i Wiewior musieli na nowo oswajac sie z pastwiskiem, poniewaz po dlugim pobycie na pustyni swieza trawa mogla zle odbic sie na ich zdrowiu.

Kiedy wrocila, jadac na nie osiodlanej Strzale i sterujac nia kolanami, stajenny pracowal w innej czesci stajni. Wezyca zsunela sie z klaczy i zaprowadzila ja do boksu.

— Panienko, to moje dzielo, nie jego.

Wystraszona Wezyca odwrocila sie, ale ani w boksie, ani w przejsciu nie dostrzegla osoby, ktora wyszeptala te slowa.

— Kto tam? — zapytala. — Gdzie jestes?

Po powrocie do boksu Wezyca uniosla wzrok i zobaczyla w suficie otwor do wrzucania siana. Wskoczyla na zlob, chwycila sie krawedzi otworu i podciagnela sie az po brode, chcac zajrzec do gory. Jakas mala przestraszona postac odskoczyla do tylu i ukryla sie za bela siana.

— Wyjdz — rzekla Wezyca. — Nic ci nie grozi.

Znajdowala sie w smiesznej pozycji — zwisala z sufitu na srodku boksu, a Strzala lizala ja po bucie. Nie miala jednak odpowiedniego podparcia, zeby wciagnac sie na gore.

— Zejdz tutaj — powiedziala i opuscila sie na ziemie.

Widziala zarysy postaci na strychu, lecz nie dostrzegala rysow twarzy. „To jakis dzieciak — pomys’lala. — Po prostu maly dzieciak”.

— To nic, panienko — powiedzialo dziecko. — On zawsze udaje, ze wszystko robi, a sa przeciez inni, to wszystko. Niewazne…

— Prosze cie, zejdz — powtorzyla Wezyca. — Znakomicie oporzadziles Strzale i Wiewiora. Chce ci podziekowac.

— Takie podziekowanie mi wystarczy, panienko.

— Nie zwracaj sie do mnie w ten sposob. Na imie mi Wezyca, a tobie?

Ale dziecka juz tam nie bylo.

Ludzie z miasta — zarowno chorzy, jak i wyslannicy — czekali juz na nia, kiedy prowadzac Strzale, znalazla sie na szczycie gory. Nie mogla dzis liczyc na spokojne sniadanie.

Jeszcze przed zapadnieciem zmroku poznala duza czesc mieszkancow Podgorza. Pracowala ciezko i pospiesznie przez kilka godzin. Byla zadowolona, choc konczac zajmowac sie jednym pacjentem i przechodzac do nastepnego, opadal ja niepokoj. Bala sie, ze kolejny chory moze okazac sie umierajacy i, podobnie jak w przypadku Jesse, nie zdola mu pomoc. Tego dnia nic takiego sie jednak nie wydarzylo.

Wieczorem pojechala na Strzale wzdluz rzeki, w kierunku polnocnym. Po lewej stronie minela miasto, kiedy slonce zniknelo juz za chmurami, a jego promienie spoczely na zachodnich szczytach. Podluzne cienie slaly sie przed nia, gdy dojezdzala do pastwiska i stajni burmistrza. Jako ze nie dostrzegla na miejscu zadnego czlowieka, sama zaprowadzila klacz do stajni, rozsiodlala ja i zaczela szczotkowac jej gladka, nakrapiana siersc. Nie spieszyla sie z powrotem do rezydencji burmistrza, gdzie panowala atmosfera nieugietej lojalnosci i cierpienia.

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×