— Panienko, ty nie powinnas tego robic. Pozwol mnie. A pani niech idzie na gore.

— Nie. Zejdz na dol — zwrocila sie Wezyca do szepczacego glosu. — Mozesz mi pomoc. I nie nazywaj mnie „panienka”.

— Niech panienka juz idzie, prosze.

Wezyca nie odpowiedziala i dalej szczotkowala klacz. Kiedy nic sie nie wydarzylo, pomyslala, ze dziecko znowu gdzies znik-nelo. Nastepnie uslyszala szelest w skladowanym na strychu sianie. Bezwiednie przesunela szczotka pod wlos. Chwile pozniej dziecko stalo juz przy niej i lagodnie wyjelo szczotke z jej dloni.

— Nie tak, panienko…

— Wezyco…

— …to nie jest zajecie dla panienki. Co innego z uzdrawianiem.

A ja znam sie na czyszczeniu koni.

Wezyca usmiechnela sie.

Byla to dziewczynka w wieku dziewieciu lub dziesieciu lat, drobna i niepozorna. Nawet nie spojrzala na Wezyce. Szczotkowala teraz zmierzwiona siersc klaczy, stojac tuz przy niej ze wzrokiem utkwionym w bok zwierzecia. Miala jasnorude wlosy i brudne, poobgryzane paznokcie.

— Masz racje — rzekla Wezyca. — Robisz to lepiej niz ja.

Dziewczynka przez moment milczala.

— Oszukalas mnie — stwierdzila ponurym glosem, nie odwracajac sie do Wezycy.

— Troszeczke — przyznala uzdrowicielka. — Musialem, bo inaczej nie pozwolilabys mi podziekowac ci twarza w twarz.

Dziewczynka odwrocila sie i objela Wezyce pelnym oburzenia spojrzeniem.

— W takim razie mi podziekuj! — krzyknela.

Lewa strone jej twarzy szpecila okropna blizna.

„Oparzenie trzeciego stopnia — pomyslala Wezyca. — Biedne dziecko! Gdyby w poblizu byl wtedy jakis uzdrowiciel, te blizny nie bylyby takie straszne”.

W tej samej chwili dostrzegla siniak na prawym policzku dziewczynki. Uklekla, ale dziecko cofnelo sie gwaltownie, odwracajac sie, zeby ukryc blizne. Wezyca delikatnie dotknela sinca.

— Slyszalam, jak stajenny dzis rano na kogos krzyczal — powiedziala Wezyca. — Na ciebie, prawda? To on cie uderzyl.

Dziecko odwrocilo sie i popatrzylo na uzdrowicielke szeroko otwartym prawym okiem, bowiem lewe bylo czesciowo pokryte zablizniona skora.

— Nic mi nie jest — oznajmila dziewczynka. Wysliznela sie szybko z uscisku Wezycy i wbiegla po drabinie, pograzajac sie w ciemnosci.

— Prosze cie, wroc — krzyknela Wezyca. Wdrapala sie za dziewczynka na strych, ale juz jej tam nie znalazla.

Wezyca poszla szybkim krokiem w strone rezydencji; towarzyszyl jej cien, kolyszacy sie w rytmie niesionej przez nia lampy. Myslala o bezimiennej dziewczynce, ktora wstydzila sie swojego wygladu. Siniak znajdowal sie w bardzo niedobrym miejscu — tuz przy skroni. Mimo to dziewczynka nawet nie drgnela pod dotykiem uzdrowicielki i nie wykazywala objawow wstrzasnienia mozgu. Wezyca nie musiala na razie martwic sie o zdrowie malej, ale jej przyszlosc stala pod znakiem zapytania.

Chcialaby jakos pomoc temu dziecku, chociaz wiedziala, ze jesli doprowadzi do ukarania stajennego, to po jej wyjezdzie wlasnie na dziewczynke spadna konsekwencje takiego kroku.

Weszla po schodach do pokoju burmistrza.

Brian sprawial wrazenie wyczerpanego, za to burmistrz wygladal bardzo dobrze. Opuchlizna prawie zupelnie zeszla juz z jego lewej nogi, a slady po ukaszeniu pokryly sie strupami. Przez caly ten czas Brian pilnowal jednak, by glowna rana byla otwarta i czysta.

— Kiedy bede mogl chodzic? — zapytal burmistrz. — Mam obowiazki. Musze spotykac sie z ludzmi. Musze podejmowac decyzje.

— Mozesz wstac w kazdej chwili — odparla Wezyca — jezeli chcesz potem polezec w lozku trzy razy dluzej.

— Nalegam jednak…

— Zostan w lozku — powiedziala zmeczonym glosem Wezyca.

Wiedziala, ze jej nie uslucha. Brian jak zwykle wyszedl za nia na korytarz.

— Jezeli w nocy rany zaczna krwawic, od razu po mnie poslij.

Miala swiadomosc, ze wlasnie tak sie stanie, jesli burmistrz juz teraz zacznie chodzic, a nie chciala, zeby stary sluga musial sam radzic sobie z tym problemem.

— Wszystko jest dobrze, prawda? Bedzie dobrze?

— Tak, jesli tylko burmistrz nie bedzie sie przemeczal. Rany goja sie jak nalezy.

— Dziekuje ci, uzdrowicielko.

— Gdzie jest Gabriel?

— On juz tutaj nie przychodzi.

— Brianie, co to za spor miedzy nim a ojcem?

— Przykro mi, uzdrowicielko, ale nie wolno mi o tym mowic.

„Nie wolno, czyli nie chcesz” — pomyslala Wezyca.

Przygladala sie pograzonej w mroku dolinie. Nie miala jeszcze ochoty isc do lozka. Jedna z rzeczy, ktorych najbardziej nie lubila w swoim okresie probnym, byla koniecznosc samotnego spania. Zbyt wielu ludzi w odwiedzanych przez nia miejscach znalo uzdrowicieli tylko ze slyszenia, totez najczesciej sie jej bano. Nawet Are-vin z poczatku okazywal jej nieufnosc, a kiedy jego obawy minely i wzajemny szacunek przerodzil sie w obopolna sympatie, Wezyca musiala go opuscic. Nie bylo im dane pobyc razem.

Przycisnela czolo do chlodnej szyby.

Kiedy po raz pierwszy przemierzyla pustynie, chciala zbadac ten teren, docierajac do miejsc, w ktorych uzdrowicieli nigdy albo bardzo dlugo nie bylo. Postapila zarozumiale, a moze i glupio, robiac to, co jej nauczycielom nie przyszloby nawet do glowy. Uzdrowicieli bylo zbyt malo, aby zajmowac sie ludzmi rowniez po tej stronie pustyni. Jezeli Wezycy powiedzie sie w Miescie, moze to wszystko ulegnie zmianie. Kiedy zglosi sie do Centrum, jedyna roznice miedzy nia a innymi uzdrowicielami stanowic bedzie imie Jesse. A jesli jej sie nie uda… Nauczyciele to dobrzy ludzie, tolerujacy odmiennosc i oryginalnosc, ale Wezyca nie wiedziala, jak zareaguja na popelnione przez nia bledy.

Stukanie do drzwi uwolnilo ja od takich mysli.

— Prosze!

Do pokoju wszedl Gabriel i Wezyca raz jeszcze znalazla sie pod wrazeniem jego urody.

— Brian mowil mi, ze z ojcem juz lepiej.

— To prawda.

— Dziekuje za pomoc. Wiem, ze ojciec bywa bardzo trudny. — Zawahal sie, rozejrzal po pokoju i wzruszyl ramionami. — Tak…

Przyszedlem sprawdzic, czy moglbym cos dla ciebie zrobic.

Pomimo calego zatroskania zachowywal sie lagodnie i kulturalnie, czym zjednal sobie Wezyce w takim samym stopniu jak swoja uroda. Poza tym byla przeciez samotna. Postanowila skorzystac z jego uprzejmej propozycji.

— Owszem — powiedziala. — Dziekuje.

Stanela przed nim, polozyla dlon na jego policzku, wziela za reke i poprowadzila w strone kanapy. Na niskim stoliku pod oknem stala butelka wina i kieliszki.

Wezyca zauwazyla, ze Gabriel spurpurowial.

Nie znala wprawdzie obyczajow pustynnych, ale wiedziala, jakie zwyczaje panuja w gorach: nie naduzyla jego goscinnosci, zreszta to przeciez on wyszedl z propozycja. Spojrzala na niego i chwycila za ramiona tuz nad lokciami. Gabriel byl teraz zupelnie blady.

— Gabrielu, co sie stalo?

— Ja… Chyba zle sie wyrazilem. Nie mialem na mysli… Jesli chcesz, moge ci kogos przyslac…

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×