cierpi tak samo, jak ona.

Zblizaly sie do gory. Brazowe i zwiedniete drzewa otaczaly w tym miejscu ciemny staw i opuszczone paleniska. Wiatr szeptal cos miedzy suchymi liscmi i nad piaskiem; wial to z jednej strony, to z drugiej, tak jak to bywa w poblizu samotnych gor. Wezyca i Melissa znalazly sie wreszcie w porannym cieniu, rzucanym przez Miasto.

— Jest znacznie wieksze, niz myslalam — powiedziala cicho dziewczynka. — Mialam kiedys taka kryjowke, z ktorej podsluchiwalam rozne rozmowy, ale bylam pewna, ze zmyslaja.

— Ja chyba tez — powiedziala Wezyca zadumanym, nieobecnym glosem. Gdy dojezdzaly do wysokich skal, pot rozlal sie na jej czole, a zimne dlonie kleily sie pomimo upalu. Zmeczona klacz niosla ja dalej.

Okresy, w ktorych Miasto panowalo nad osrodkiem uzdrowicieli, przypadaly na czas, gdy Wezyca miala kolejno siedem i siedemnascie lat. Wtedy to najstarszy uzdrowiciel odbywal dluga i trudna podroz do Centrum. Kazdy taki rok oznaczal poczatek nowej dekady. Uzdrowiciele oferowali wowczas mieszkancom Miasta wyrniane wiedzy i wzajemna pomoc. Zawsze odrzucano ich propozycje. Moze tym razem tez tak sie stanie, i to pomimo wiadomosci, Ictora miala przekazac im Wezyca.

— Wezyco?

Uzdrowicielka drgnela i spojrzala na Melisse.

— Co?

— Dobrze sie czujesz? Wygladalas dziwnie, jakbys sie…

— „Bala” to chyba najodpowiedniejsze ze slow.

— Wpuszcza nas.

Ciemne chmury stawaly sie coraz gestsze i ciezsze z kazda kolejna minuta.

— Mam nadzieje — odrzekla Wezyca.

U podnoza gory znajdowal sie rozlegly i ciemny staw, ktory nie mial ani doplywow, ani odplywow. Woda wplywala do niego od spodu, a potem niedostrzegalnie wsiakala w piasek. Okoliczne drzewa juz obumarly, ale trawa i niskie krzewy w dalszym ciagu bujnie rosly. Swieza trawa kielkowala na rozdeptanych terenach bylych obozowisk i na ciagnacych sie miedzy nimi sciezkach. Nie bylo jej jednak na szerokim trakcie wiodacym do bramy Miasta.

Wezyca nie miala sumienia przejechac na Strzale obok wody. Na brzegu stawu wreczyla lejce Melissie.

— Jedz za mna, kiedy konie juz sie napija. Nie wejde do Miasta bez ciebie, nie musisz sie o to martwic. Jezeli jednak zwiekszy sie wiatr, przybiegnij do mnie jak najszybciej, dobrze?

Melissa kiwnela glowa.

— Burza nie pojawi sie tak od razu, prawda?

— Obawiam sie, ze wlasnie tak bedzie — odparla Wezyca.

Napila sie szybko i spryskala woda twarz. Wycierajac sie kawalkiem chusty, weszla na glowny trakt. Tuz pod czarnym piaskiem znajdowala sie gladka i twarda nawierzchnia. Jakas starozytna droga? Widziala jej pozostalosci w innych miejscach — rozpadajace sie bloki z betonu, a nawet zardzewiale prety ze stali. Tam wlasnie pracowali zbieracze.

Wezyca zatrzymala sie przed brama Centrum, ktora byla od niej piec razy wyzsza. Dziesiatki piaskowych burz wypolerowaly metal, nadajac mu lustrzany polysk. Nie bylo tam jednak klamki, dzwonka ani kolatki; Wezyca nie wiedziala, jak wezwac kogos, kto moglby ja wpuscic.

Podeszla do bramy i uderzyla piescia w metal. Dudnienie wcale nie zabrzmialo glucho. Walila jeszcze przez moment w drzwi, dochodzac do wniosku, ze sa bardzo grube. Kiedy jej oczy przyzwyczajaly sie do panujacego przy wejsciu polmroku, zauwazyla, ze brama jest wyraznie wklesla — najpewniej za sprawa szalejacych tu burz piaskowych.

Zabolala ja reka i cofnela sie o krok od drzwi.

— Wreszcie przestalas halasowac.

Wezyca podskoczyla na dzwiek tych slow i odwrocila sie w strone, z ktorej dobiegal glos. Nikogo tam jednak nie bylo. Za to w bocznej niszy dostrzegla okienko, z ktorego wpatrywal sie w nia blady mezczyzna z bujnymi, rudymi wlosami.

— Dlaczego walisz w drzwi po zamknieciu bramy?

— Chce wejsc — powiedziala Wezyca.

— Nie jestes mieszkanka Miasta.

— Nie. Na imie mi Wezyca. Jestem uzdrowicielka.

Wbrew wszczepionym Wezycy nakazom dobrego wychowania mezczyzna nie odwzajemnil sie podaniem swojego imienia. Prawie tego nie zauwazyla, gdyz przywykala juz powoli do tego, ze uprzejmosc w jednym miejscu moze byc poczytana za obraze gdzie indziej. Ale kiedy ten czlowiek cofnal glowe i rozesmial sie, Wezyca byla zaskoczona. Zmarszczyla brwi i czekala, az przestanie sie smiac.

— A wiec nie przysylaja nam juz starych, zebrzacych prykow.

Teraz przyjezdzaja mlodki! — Ponownie sie rozesmial. — Mogliby wybrac kogos ladnego.

Po jego tonie Wezyca stwierdzila, ze wlasnie ja obrazono. Wzruszyla ramionami.

— Otworz brame.

Mezczyzna przestal sie smiac.

— Nie wpuszczamy tu obcych.

— Przyjaciolka prosila mnie o przekazanie wiadomosci jej rodzinie. Chce to zrobic osobiscie.

Przez chwile nie odpowiadal i nie patrzyl na Wezyce.

— Wszyscy, ktorzy stad wyjechali, wrocili do nas w tym roku.

— Ona wyjechala stad dawno temu.

— Chyba niewiele wiesz o Miescie, skoro zakladasz, ze bede szukal dla ciebie jakiejs rodziny.

— O Miescie nie wiem nic. Ale sadzac po twoim wygladzie, jestes krewnym mojej przyjaciolki.

— Co to niby ma znaczyc?

Mezczyzna po raz pierwszy byl zaskoczony.

— Powiedziala mi, ze jej rodzina jest spokrewniona z odzwiernymi. Widze to zreszta po wlosach, po czole… Masz troche inne oczy.

Ona miala brazowe. — Oczy tego czlowieka byly jasnozielone.

— Czy ona wspomniala — zapytal sarkastycznie mlody mezczyzna — do ktorej rodziny rzekomo nalezy?

— Do rodziny panujacej.

— Chwileczke — powiedzial wolno.

Popatrzyl gdzies na dol, a jego rece poruszaly sie poza zasiegiem wzroku Wezycy. Kiedy podeszla blizej, nie dostrzegla nic poza krawedzia okienka, ktore bylo w istocie szklana plyta przekazujaca ruchomy obraz. Chociaz sie wystraszyla, nie pozwolila sobie na zadna reakcje. Wiedziala przeciez, ze mieszkancy Miasta dysponuja lepsza technologia niz uzdrowiciele. Miedzy innymi wlasnie dlatego sie tutaj znalazla.

Mlody mezczyzna spojrzal na nia, unoszac ze zdziwienia jedna brew.

— Bede musial wezwac kogos, kto z toba pomowi.

Obraz na szklanej plycie zamienil sie w wielobarwne paski.

Przez dluzsza chwile nic sie nie wydarzylo. Wezyca oparla sie o sciane plytkiej niszy i rozejrzala sie dokola.

— Melissa!

Nie widac bylo ani dziecka, ani koni. Przez polprzezroczysta zaslone zwiedlych drzew Wezyca widziala przybrzezna czesc stawu, jednak w kilku miejscach roslinnosc byla na tyle gesta, ze mogla ukryc dziewczynke z dwoma wierzchowcami.

— Melissa! — krzyknela ponownie.

Znowu nie odpowiedzial, chociaz wiatr na pewno donioslby pod brame glos dziewczynki. Falszywe okno zrobilo sie zupelnie czarne. Wezyca chciala juz wyruszyc na poszukiwanie corki, gdy szklana plyta znowu sie ozywila.

— Gdzie jestes? — krzyknal nowy glos. — Wroc tutaj.

Wezyca ponownie sie obejrzala i niechetnie wrocila do nosnika obrazu.

— Zaniepokoilas mojego kuzyna — uslyszala.

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×