wczesniej nie byla tak jasna, a kamienie, na ktorych lezala Wezyca, tak suche. Poruszyla reka i poczula, jak z czarnej skaly przenosi sie na nia cieplo.

Sprobowala usiasc. Bolalo ja kolano, ktore nie bylo jednak spuchniete. Czula tez lekki bol w ramieniu. Nie miala pojecia, jak dlugo spala, lecz proces zdrowienia na pewno juz sie rozpoczal.

Na drugim koncu rozpadliny kapiaca woda utworzyla maly, bystry strumyczek. Wezyca podniosla sie i podeszla do niego, podpierajac sie o skalna sciane. Posuwala sie chwiejnym krokiem, jakby nagle bardzo sie postarzala, czula jednak, ze jej sily wracaja. Przyklekla obok strumyczka, nabrala wody w dlonie i wypila jeden ostrozny lyk. Woda byla chlodna i czysta. Pila dalej z wiekszym juz przekonaniem. Otrucie uzdrowiciela jest zadaniem niezwykle trudnym, lecz nie chciala teraz narazac swojego organizmu na kolejna porcje substancji toksycznych.

Lodowata woda podraznila jej pusty zoladek. Wezyca odepchnela od siebie mysli o jedzeniu i stanela na srodku jamy, ogladajac ja po raz pierwszy w swietle dziennym. Sciany nie byly wprawdzie gladkie, ale nie bylo na nich zaczepienia dla palcow rak albo nog. Krawedz znajdowala sie za wysoko i nawet gdyby uzdrowicielka byla w pelni sil, nie zdolalaby do niej doskoczyc. Musiala jednak sie stad wydostac. Musiala znalezc Melisse. Musialy jakos uciec.

Poczula lekkie zawroty glowy. W obawie, ze wpadnie w panike, zaczerpnela powoli kilka dlugich oddechow, zamknawszy na moment oczy. Miala klopoty z koncentracja, wiedziala bowiem, ze Polnocny lada chwila znowu sie tu pojawi. Na pewno bedzie chcial popatrzec na nia z poczuciem triumfu — po tym, jak to udalo mu sie wygrac z jej systemem odpornosciowym i zatruc jadem wezy snu. Nienawisc kaze mu pragnac widoku Wezycy wijacej sie na ziemi jak szaleniec, slabnacej z kazda chwila i blagajacej go o laske. Zadrzala i otworzyla oczy. Jesli Polnocny odkryje, jak w istocie podzialal na nia jad, z pewnoscia bedzie chcial ja zabic.

Usiadla i odwinela z ramienia chuste Melissy. Material zrobil sie sztywny od zakrzeplej krwi i chcac go oderwac, musiala namoczyc warstwe bezposrednio przylegajaca do skory. Strup okazal sie jednak twardy i rana juz nie krwawila, ale nie byla przeciez czysta. W bliznie pozostanie wiele kurzu i brudu, jesli Wezyca szybko czegos nie zrobi. Z drugiej strony nie grozilo jej zakazenie, a Wezyca nie miala czasu do stracenia. Oderwala z chusty kilka waskich paskow materialu i zawiazala ja w prowizoryczna torbe. Niemal w zasiegu jej reki spoczywaly ospale cztery duze weze snu. Chwycila je, wrzucila do torby i rozejrzala sie za kolejnymi. Te, ktore juz miala, byly oczywiscie dojrzale, a niektore z nich mogly miec w sobie zaplodnione jaja. Zlapala jeszcze trzy weze, ale reszta zwierzatek Polnocnego gdzies zniknela. Ostroznie stapala po kamieniach, szukajac gadzich legowisk, nic jednak nie znajdujac.

Zaczela sie zastanawiac, czy scena kopulacji nie byla tylko wytworem jej wyobrazni. Wygladala tak bardzo prawdziwie…

Tak czy inaczej, w rozpadlinie znajdowalo sie wczesniej znacznie wiecej wezy niz teraz. Albo wiec schowaly sie w swoich norach, albo Polnocny zabral je ze soba.

Katem oka dostrzegla ruch jakiegos zielonego stworzenia. Siegnela po weza, a ten natychmiast ja zaatakowal. Cofnela reke, cieszac sie, ze nawet po tych wszystkich przezyciach odruchy pozwalaja jej uniknac zebow gada. Nie obawiala sie ukaszenia jednego weza snu, gdyz jej odpornosc na jad musiala byc teraz niezwykle wysoka. Kazde kolejne ugryzienie musialoby wsaczyc w nia coraz wiecej jadu, by wywrzec na Wezyce jakikolwiek wplyw. Nie miala jednakze ochoty sprawdzac tego w tej chwili.

Zlapala jeszcze jednego duzego weza i wlozyla go do swojej torby, zawiazala ja paskiem oderwanego materialu i przyczepila sobie do pasa.

Widziala tylko jedna droge ucieczki. Na pewno istnial inny sposob, ale Wezyca watpila, czy wystarczy jej czasu na usypanie stosu okruchow skalnych i wspiecie sie po nich do wyjscia z jamy. Wrocila do waskiego kranca rozpadliny, tam, gdzie sciany prawie sie zbiegaly, tam, gdzie wczesniej trzymala Melisse…

Cos polaskotalo ja w bosa stope. Spojrzala na dol i zobaczyla dopiero co wyklutego wezyka. Zanim zdazyl jej umknac, podniosla go z ziemi bardzo lagodnie, starajac sie go nie wystraszyc. Rogowa tkanka na dziobku juz odpadla, a znajdujace sie pod nia luski mialy bladorozowe zabarwienie. Niedlugo zrobia sie fioletowe. Malenki waz smakowal powietrze swoim trojdzielnym jezykiem, dotknal nosem dloni uzdrowicielki i oplynal wokol jej kciuka. Wsunela go do kieszeni na piersi podartej koszuli, gdzie przez pojedyncza warstwe tkaniny wyczuwala jego ruchy.

Oparla sie ramionami o skalna sciane. Bol w ranie jeszcze nie wrocil, lecz Wezyca nie wiedziala, ile wysilku zdola wytrzymac. Ponownie nastawila sie na ignorowanie bolu, ale wyczerpanie i glod utrudnialy jej koncentracje. Oparla prawa stope o przeciwlegla sciane i odepchnela sie w gore. Ostroznie umiescila na skale druga stope i zawisla miedzy dwiema pionowymi plaszczyznami. Zapierajac sie teraz obiema nogami, przesunela tors w gore sciany, po czym postawila stopy nieco wyzej i znowu sie odepchnela.

Spod jej stopy wykruszyl sie niewielki kamyk i Wezyca nieco sie obsunela. Przechylona na jeden bok, wsparla sie o skale, ktora otarla jej skore na lokciach i plecach. Upadla na ziemie. Usilujac zlapac oddech, probowala sie podniesc, ale w koncu zrezygnowala i lezala nieruchomo na plecach. Krecilo jej sie w glowie. Kiedy wirowanie ustalo, wciagnela gleboko powietrze do pluc i odepchnela sie rekami, zeby znowu stanac na nogach. Jej chore kolano drzalo z wysilku.

Przynajmniej nie upadla na weze. Wlozyla dlon do kieszeni i poczula lekki ruch malenkiego weza snu.

Zacisnela zeby i oparla sie o sciane. Ponownie odepchnela sie w gore, tym razem znacznie ostrozniej, starajac sie wybadac krucha powierzchnie, zanim postawi na niej stope. Skala ocierala jej plecy, a rece zrobily sie sliskie od potu. Posuwala sie jednak dalej. Wyobrazala sobie, jak wyglada przez krawedz swojego wiezienia, a potem widzi normalna ziemie i horyzont.

Uslyszala jakis’ dzwiek i zamarla.

„To nic — pomyslala. — Kamien uderzyl o kamien. Skaly wulkaniczne zawsze tak brzecza, gdy zderzaja sie ze soba”.

Miesnie prawego uda drzaly od napiecia. Oczy przyslanial piekacy pot.

Znowu cos uslyszala. Nie byl to odglos kamieni, lecz ludzkie glosy. Jeden z nich nalezal do Polnocnego.

Wezyca niemalze rozplakala sie z rozczarowania i zaczela zsuwac sie z powrotem na dno jamy. Powrot okazal sie jednak rownie trudny jak wspinaczka i dopiero po dluzszej chwili udalo jej sie zeskoczyc na skalna podloge. Miala poobcierane rece, stopy i plecy. W zamknietej przestrzeni kazdy dzwiek rozbrzmiewal tak glosno, ze Polnocny z pewnoscia ja uslyszal. Kiedy po scianie stoczyl sie jakis kamyk, Wezyca rzucila sie na ziemie, przyciskajac do siebie torbe z wezami. Znieruchomiala, z calej sily powstrzymujac drzenie ciala. Zmusila sie do powolnego oddychania, tak ze sprawiala wrazenie pograzonej we snie. Prawie zupelnie zamknela oczy, ale zdolala dostrzec padajacy na nia cien.

— Uzdrowicielko!

Wezyca nie poruszyla sie.

— Uzdrowicielko, obudz sie!

Uslyszala odglosy butow ocierajacych sie o kamienie. Spadl na nia grad skalnych odlamkow.

— Ona ciagle spi, Polnocny — powiedzial szaleniec. — Jak wszyscy oprocz ciebie i mnie. Chodzmy spac, Polnocny. Prosze cie, pozwol mi spac.

— Zamknij sie. Nie ma juz jadu. Weze sa wyczerpane.

— Moga jeszcze raz mnie ukasic. Albo pozwol mi zejsc i sam sie o to postaram. Piekny, duzy waz. Wtedy sprawdze, czy ona rzeczywiscie spi.

— A co mnie to obchodzi, czy ona naprawde spi?

— Nie mozesz jej ufac, Polnocny. Ona jest cwana. Oszukala mnie, zebym ja tutaj przyprowadzil…

Glos szalenca ucichl wraz z krokami obu mezczyzn. Wezyca odniosla wrazenie, ze Polnocny nie odpowiedzial na ostatnie pytanie. Kiedy odeszli, Wezyca poruszyla sie nieznacznie, chcac wlozyc dlon do kieszeni koszuli. Wezyk jakims cudem ani troche nie ucierpial i poruszal sie wolno i spokojnie pod jej palcami. Zaczela wierzyc, ze jesli uda jej sie wydostac calo z tej rozpadliny, zwierzatko rowniez przezyje. Albo odwrotnie. Jej reka drzala; cofnela ja, zeby nie wystraszyc weza. Odwrocila sie wolno na plecy i popatrzyla na niebo. Wlot do szczeliny wydawal sie jej bardzo daleki, jakby wraz z proba ucieczki sciana stawala sie coraz wyzsza. Na wlosy uzdrowicielki wytoczyla sie goraca lza.

Zerwala sie nagle i usiadla. Staniecie na nogach sprawilo jej nieco wiecej klopotu, ale podniosla sie w koncu i wlepila wzrok w sciane. Podrapane miejsca na plecach znowu ocieraly sie o skale, a rana w barku prawie

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×