ze wyciagnela reke i poglaskala gada koniuszkiem palca.
— Gdzie jest Melissa?
— Ona jest moja — odrzekl Polnocny. — Ona nie nalezy do zewnetrznego swiata. Jej miejsce jest tutaj.
Zdradzilo go jednak spojrzenie, ktore nagle skierowal gdzies w bok. Wezyca popatrzyla w te sama strone i ujrzala wielki, kwadratowy kosz. Podeszla do niego i ostroznie uniosla pokrywe. Mimowolnie cofnela sie o krok i wciagnela powietrze gleboko do pluc. Koszyk byl prawie do konca wypelniony zbita masa wezy snu. Odwrocila sie do Polnocnego. Byla wsciekla.
— Jak mogles?
— Wlasnie tego potrzebowala.
Wezyca znowu sie odwrocila i powoli, ostroznymi ruchami zaczela wyjmowac weze z kosza. Bylo ich tak duzo, ze nie widziala jeszcze Melissy. Wyciagala je parami i — skoro nie mogly juz zagrozic jej corce — upuszczala je na ziemie. Pierwszy z nich wsliznal sie na stope uzdrowicielki i owinal sie wokol kostki, ale drugi pomknal czym predzej w strone drzew.
Polnocny wstal.
— Co ty wyrabiasz? Nie mozesz…
Rzucil sie na oswobodzone weze, ale jeden z nich podniosl sie, gotowy do ataku, i Polnocny natychmiast sie cofnal. Wezyca rzucila na ziemie dwa kolejne weze. Polnocny znowu probowal zlapac jednego z nich, ale gdy gad go zaatakowal, zrobil tak gwaltowny unik, ze prawie stracil rownowage i zrezygnowal z dalszego polowania. Rzucil sie teraz na Wezyce, starajac sie wystraszyc ja swoim wzrostem, lecz ona wyciagnela ku niemu weza i musial sie zatrzymac.
— Boisz sie ich, prawda, Polnocny?
Zrobila krok w jego strone. Usilowal stac nieruchomo, ale gdy Wezyca zrobila kolejny krok, cofnal sie gwaltownie.
— Nie postepujesz zgodnie z wlasnymi radami?
Jeszcze nigdy nie byla tak rozgniewana. Racjonalna czesc jej osobowosci przygladala sie teraz zaszokowana rozkoszy, ktora dawalo jej straszenie tego mezczyzny.
— Nie podchodz do mnie…
Polnocny upadl na plecy. Wlokl sie do tylu, odpychajac sie dlonmi. Probowal wstac, ale znowu upadl. Wezyca byla dosc blisko, aby poczuc jego zapach, stechly i suchy jednoczesnie, niepodobny do zadnego ludzkiego zapachu. Dyszal jak osaczone zwierze. Przestal sie cofac i spojrzal na nia. Zacisnal piesci, kiedy przysunela do niego weza snu.
— Nie — powiedzial. — Nie rob tego…
Wezyca myslala jednak o Melissie i nie zareagowala. Polnocny wpatrywal sie w weza snu jak zahipnotyzowany.
— Nie… — zaczal i urwal. — Prosze…
— Oczekujesz ode mnie litosci? — zapytala Wezyca z radoscia w glosie. Wiedziala, ze nie bedzie miala dla niego wiecej litosci niz on dla jej corki.
Nagle Polnocny rozluznil piesci i pochylil sie przed uzdrowicielka, wyciagajac do niej rece. Na jego nadgarstkach widac bylo delikatne, niebieskie zylki.
— Nie — powiedzial. — Chce spokoju.
Drzal, czekajac na uderzenie weza snu.
Zdziwiona Wezyca cofnela rece.
— Prosze! — krzyknal ponownie Polnocny. — O bogowie!
Nie baw sie ze mna w ten sposob!
Wezyca popatrzyla na weza, potem na Polnocnego. Przyjemnosc, ktora czerpala z jego kapitulacji, zamienila sie w odraze. Czyzby byla do niego podobna i potrzebowala wladzy nad ludzmi? Moze jego oskarzenia byly sluszne? Zaszczyty i posluch u innych sprawialy jej tyle samo przyjemnosci, co jemu. I z pewnoscia grzeszyla arogancja, zawsze byla nazbyt wyniosla. Niewykluczone, ze roznica miedzy nia a Polnocnym nie byla natury jakosciowej, lecz ilosciowej. Pomimo tych wahan Wezyca wiedziala, ze jesli wypusci weza na tego bezbronnego w tej chwili czlowieka, roznice miedzy nimi jeszcze bardziej straca na znaczeniu. Zrobila krok do tylu i upuscila weza na ziemie.
— Trzymaj sie z dala ode mnie. — Jej glos rowniez drzal. — Zabieram corke i wracam do domu.
— Pomoz mi — wyszeptal Polnocny. — To ja odkrylem to miejsce i uzywalem tych stworzen, zeby pomagac innym. Czy nie zasluguje na pomoc?
Patrzyl na Wezyce blagalnym wzrokiem, lecz ona sie nie poruszyla.
Nagle jeknal i rzucil sie na weza. Chwycil gada jedna dlonia i zmusil, by ukasil go w nadgarstek. Zapiszczal, gdy raz za razem zeby zatapialy sie w jego ciele.
Wezyca cofnela sie jeszcze dalej, ale on nie zwracal juz na nia uwagi. Podeszla do duzego koszyka, z ktorego wyslizgiwaly sie kolejne weze snu. Jeden z nich wlasnie upadl na ziemie, a kilka innych wyjrzalo za nim; ich ciezar przewazyl i w koncu koszyk zachwial sie i przewrocil. Weze wily sie teraz na ziemi, tworzac duzy, splatany stos.
Melissy tam jednak nie bylo.
Polnocny przemknal obok uzdrowicielki, zupelnie ja ignorujac, i wsunal swoje blade, pokryte kroplami krwi rece prosto w klebowisko wezy snu.
Wezyca chwycila go i odciagnela.
— Gdzie ona jest?
— Co…?
Wyrywal sie slabo w strone wezy. Jego polprzezroczyste oczy swiecily sie niczym szkielka.
— Melissa… Gdzie ona jest?
— Snila… — Spojrzal na weze. — Z nimi.
Dziewczynka jakims cudem wymknela sie z kosza. Sila woli zdolala pokonac Polnocnego, jad, pokuse zapomnienia. Wezyca rozejrzala sie po obozie, szukajac wzrokiem swojej corki. Nigdzie jej jednak nie bylo.
Rozczarowany Polnocny znowu zajeczal i Wezyca go puscila. Probowal zlapac weze, ktore uciekaly w strone lasu. Na ramionach mial mnostwo krwawych sladow po ukluciach. Gdy dopadl jakiegos weza, zmuszal go, by ten go ukasil.
— Melissa! — krzyknela Wezyca, ale nikt nie odpowiedzial.
Nagle Polnocny chrzaknal, po czym wydal z siebie dziwaczny jek. Wezyca obejrzala sie przez ramie. Polnocny podniosl sie powoli. W zakrwawionych rekach trzymal wijacego sie weza, a po jego szyi saczyly sie strumyczki krwi. Upadl na kolana. Zachwial sie i runal do przodu; lezal nieruchomo, tracac ostatki energii, podczas gdy kosmiczne weze snu znikaly w swoim kosmicznym lesie.
Wezyca odruchowo do niego podeszla. Oddech mial rowny. Nic mu sie nie stalo, poniewaz upadek byl raczej lagodny. Uzdrowicielka zastanawiala sie, czy jad bedzie mial taki sam wplyw na niego jak na jego ludzi. Nawet jesli tak sie nie stanie, nawet jesli jego strach przed jadem wywola inna reakcje organizmu, Wezyca nie zdola mu pomoc.
Waz snu dalej wil sie w jego rece i probowal wyrwac sie na wolnosc. Wezyca wstrzymala oddech, czujac przyplyw wspomnien i zal. Waz mial zlamany kregoslup. Przyklekla przy nim i zakonczyla jego meki, zabijajac go, tak jak wczesniej Trawe.
Czujac w ustach smak chlodnej i slonawej krwi zwierzecia, Wezyca namacala pasek swojego malego koszyka i przewiesila go sobie przez ramie. Stwierdzila, ze moze znalezc Melisse tylko na sciezce wiodacej w dol wzgorza i prowadzacej do pekniecia w kopule.
Splatane drzewa rzucaly teraz glebsze, ciemniejsze cienie niz wtedy, gdy Wezyca po raz pierwszy je mijala, a tunel pod nimi zrobil sie wezszy i nizszy. Czujac dreszcze na plecach, uzdrowicielka szla najszybciej, jak tylko mogla. W otaczajacym ja lesie mogly mieszkac wszelkiego rodzaju stworzenia — od wezy snu az po cichutkie drapiezniki. Melissa byla zupelnie bezbronna; nie miala przy sobie noza.
Kiedy Wezyca zaczela juz myslec, ze wybrala zla droge, dotarla do polki skalnej, na ktorej szaleniec zdradzil ja swoim okrzykiem. Znajdowala sie teraz daleko od obozu Polnocnego i zastanawiala sie, jak Melissa moglaby zajsc az tutaj.
„Moze uciekla i gdzies sie ukryla — pomyslala Wezyca. — Moze ciagle jest w poblizu obozu Polnocnego i