sie otworzyla. Nie unoszac wzroku, Wezyca oparla jedna stope o sciane, zaparla sie, dolaczyla druga noge i znowu zaczela swoja wspinaczke.

W pewnym momencie poczula, ze koszula rwie sie na plecach. Przywiazana do pasa chustka z wezami uniosla sie z ziemi, ocierajac sie o sciane. Zaczela sie hustac, jej ciezar utrudnial uzdrowicielce utrzymanie rownowagi. Wezyca zatrzymala sie, zawieszona jak most wiodacy znikad donikad i odczekala, az dyndajaca niczym wahadlo torba przestanie sie chybotac. Napiecie w miesniach nogi wzroslo do tego stopnia, ze ledwie czula nacisk przeciwleglej skaly. Nie miala pojecia, jak daleko jest jeszcze do krawedzi rozpadliny, i wcale nie chciala tego sprawdzac.

Wspiela sie teraz wyzej niz poprzednio. Rozstep miedzy scianami byl tu szerszy i trudniej bylo sie o nie zaprzec. Z kazdym kroczkiem w gore musiala dalej wyciagac nogi. Nie mogla juz posuwac sie dalej. Fragment skaly pod prawa reka byl caly wilgotny od jej krwi. Mimo to jeszcze raz zmusila sie do wysilku i nagle tylem glowy dotknela krawedzi rozpadliny. Wezyca ujrzala ziemie, wzgorza i niebo. Ta nagla zmiana niemalze pozbawila ja rownowagi. Wyrzucila w gore prawa reke i oparla sie o krawedz szybu najpierw lokciem, a potem dlonia. Okrecila sie calym cialem i chwycila ziemie rowniez prawa reka. Ponownie odezwal sie bol w ramieniu, ktory rozszedl sie od kregoslupa az po koniuszki palcow. Paznokcie slizgaly sie po ziemi, az w koncu sie w nia wczepily. Probowala wymacac oparcie dla palcow stop i szybko je znalazla.

Wisiala tak przez chwile, z trudem lapiac dech. Poczula na dodatek bol w biodrach, ktorymi uderzyla o skalna sciane. Tuz nad piersia scisniety w kieszeni, lecz nie zmiazdzony wezyk wil sie niespokojnie.

Ostatkiem sil podciagnela sie ponad krawedz rozpadliny i polozyla zadyszana na plaskiej powierzchni, choc jej nogi ciagle wisialy w jamie. Wysunela sie z niej zupelnie, slyszac, jak prowizoryczny worek z wezami ociera sie o skale. Wciagnela go lagodnie i przysunela do siebie. Jedna reke polozyla na wezach, druga zas niemalze glaskala twardy grunt. Dopiero wtedy rozejrzala sie dokola i zyskala pewnosc, ze nikt jej nie obserwowal. Przynajmniej przez chwile byla wolna.

Odpiela kieszen i popatrzyla na malutkiego wezyka. Nie mogla uwierzyc, ze nic mu sie nie stalo. Z powrotem zapiela kieszen i wlozyla dojrzale weze do jednego ze stojacych obok koszy. Przerzucila go przez ramie, stanela chwiejnie na nogach i ruszyla w strone tuneli otaczajacych krater.

Wszystkie przypominaly repliki jednego korytarza i Wezyca nie mogla sobie przypomniec, ktorym z nich tutaj przyszla. Bez watpienia znajdowal sie naprzeciwko ogromnego przewodu chlodniczego, ale w gre wchodzilo kazde z trzech wejsc.

„Moze to lepiej — pomyslala Wezyca. — Moze oni zawsze korzystaja z tego samego tunelu, a ja pojde tym, ktorego w ogole nie uzywaja… A moze w kazdym z nich na kogos bym sie natknela. A moze dwa pozostale sa slepe”.

Na chybil trafil wybrala tunel z lewej strony. Wewnatrz wygladal inaczej, lecz pewnie dlatego, ze szron juz stopnial. Ludzie Polnocnego musieli z niego korzystac, gdyz tutaj rowniez byly pochodnie. Wiekszosc z nich wypalila sie jednak do konca i Wezyca musiala przechodzic ostroznie od jednej do drugiej, przez caly czas trzymajac sie sciany. Kazde swiatelko moglo stanowic koniec tunelu, lecz zawsze okazywalo sie przygasajaca pochodnia. Korytarz ciagnal sie dalej. Niezaleznie od zmeczenia, ktore odczuwala i wtedy, i teraz, wiedziala, ze tamten tunel byl krotszy.

„Jeszcze jedno swiatelko — pomyslala. — A potem…?”

Wirowal wokol niej czarny dym, ktory nie zdradzil jej jednak kierunku przeplywu powietrza. Zatrzymala sie przy kolejnej pochodni i odwrocila sie. Droga powrotna pograzona byla w ciemnosci — pozostale pochodnie wygasly albo tez Wezyca minela zakret, ktory usunal je z pola widzenia. Nie moglaby pojsc z powrotem.

Szla przez dluzsza chwile w zupelnej ciemnosci, po czym ujrzala nastepne swiatelko. Pragnela, by okazalo sie swiatlem dziennym, zakladala sie sama ze soba, iz tak wlasnie bedzie, ale wiedziala, ze to kolejna pochodnia. Kiedy sie przy niej znalazla, plomyk tlil sie niewyraznie i tuz potem poczula gryzacy zapach gasnacego ognika.

Zastanawiala sie, czy ten tunel nie zaprowadzi jej do kolejnej rozpadliny, ktora czai sie na nia w ciemnosci. Zaczela isc znacznie ostrozniej, badajac stopa lezacy przed nia grunt, zanim przeniosla tam ciezar swego ciala.

Ledwie dostrzegla kolejna pochodnie. Palila sie zbyt slabo, aby pomoc jej w dalszej przeprawie. Koszyk coraz bardziej jej ciazyl, a organizm zaczal reagowac na dotychczasowy bieg wypadkow. Bolalo ja kolano, ramie zas dokuczalo do tego stopnia, ze musiala wsunac reke za pasek i przycisnac jak najblizej ciala. Pomyslala, ze gdyby nawet tunel byl bezpieczniejszy, brak sil nie pozwolilby jej podnosic stop wyzej niz teraz.

Nagle znalazla sie na zboczu wzgorza. Otaczalo ja swiatlo dzienne, a nad soba zobaczyla galezie dziwnego, poskrecanego drzewa. Rozejrzala sie blednym wzrokiem, wyciagnela reke i poglaskala nia szorstka kore drzewa. Dotknela tez kruchego liscia koniuszkiem otartego palca ze zlamanym paznokciem.

Miala ochote usiasc, rozesmiac sie, odpoczac, spac. Skrecila jednak w prawo i zaczela obchodzic wzgorze, liczac na to, ze dlugi tunel nie zawiodl jej zbyt daleko od obozu ludzi Polnocnego. Zalowala, ze ani Polnocny, ani szaleniec nie powiedzieli nic o miejscu uwiezienia Melissy.

Skupisko drzew nagle sie skonczylo. Wezyca prawie juz weszla na polane, lecz zdazyla sie zatrzymac i schronic w cieniu. Polane pokrywala gruba warstwa niskich, ciemnoczerwonych krzewow o okraglych lisciach. Na tym naturalnym materacu lezeli wszyscy ludzie, ktorych widziala wczesniej z Polnocnym, a nawet bylo ich wiecej. Wszyscy spali, pograzeni w marzeniach sennych. Tak przynajmniej pomyslala Wezyca. Wiekszosc z nich lezala twarza do gory, z odchylonymi do tylu glowami, z wysunietymi szyjami, na ktorych widnialy slady po ukluciach i krople krwi. Uzdrowicielka wodzila po nich wzrokiem, nie rozpoznajac zadnej twarzy, az przeniosla spojrzenie na drugi koniec polany. Zobaczyla tam szalenca, ktory spal w cieniu pozaziemskiego drzewa. Lezal inaczej niz inni — twarza odwrocona w dol, obnazony do pasa; rozlozyl przed siebie ramiona, jakby o cos blagal. Mial gole nogi i bose stopy. Kiedy Wezyca obeszla polane i zblizyla sie do szalenca, ujrzala liczne slady po ukaszeniach na wewnetrznej stronie jego ramion i pod kolanami. A zatem Polnocny znalazl jeszcze jakiegos sprawnego weza i wariat otrzymal to, czego pragnal.

Polnocnego tu jednak nie bylo. Ani Polnocnego, ani Melissy.

Wezyca wrocila do lasu dobrze udeptana sciezka. Szla ostroznie, gotowa wsliznac sie pomiedzy drzewa, kiedy tylko zajdzie taka potrzeba. Ale nic sie nie dzialo. Stapajac boso po twardym gruncie, slyszala nawet szuranie malych zwierzat, ptakow lub jakichs innych obcych stworzen.

Sciezka konczyla sie tuz nad wejsciem do pierwszego tunelu. To wlasnie tutaj, przy duzym koszu i z wezem snu w rece siedzial Polnocny.

Przyjrzala mu sie z zaciekawieniem. Trzymal weza za glowe, tak ze gad nie mogl go zaatakowac, a druga reka glaskal sliskie, zielone luski zwierzecia. Wezyca juz wczesniej zauwazyla, ze Polnocny nie ma zadnych blizn na szyi, i doszla do wniosku, ze stosowal wolniejszy i zarazem przyjemniejszy sposob przyjmowania jadu. Teraz jednak mial osuniete rekawy i bylo widac, ze na jego bladych ramionach rowniez brak sladow po ukaszeniach.

Uzdrowicielka zmarszczyla brwi. Tutaj tez nie bylo Melissy. Jezeli Polnocny znowu umiescil ja w ktorejs z rozpadlin, nawet wiele dni poszukiwan nie przyniosloby rezultatu. A Wezyca i tak nie miala sily na dlugie poszukiwania. Stanela na polanie.

— Dlaczego mu nie pozwolisz, zeby cie ukasil? — zapytala.

Polnocny poruszyl sie gwaltownie, lecz nie wypuscil weza z rak. Wpatrywal sie w uzdrowicielke z wyrazem zmieszania na twarzy.

Ogarnal wzrokiem cala polane, jakby dopiero teraz zauwazyl, ze nie ma tu jego ludzi.

— Wszyscy spia, Polnocny — rzekla Wezyca. — I snia. Nawet ten, ktory mnie tu przyprowadzil.

— Podejdz do mnie! — krzyknal Polnocny, ale ani Wezyca, ani nikt inny tego rozkazu nie wypelnil. — Jak udalo ci sie stamtad wydostac? — wyszeptal Polnocny. — Zabijalem juz uzdrowicieli…

Zaden z nich nie znal magii. Zabijalem ich rownie latwo jak kazde inne stworzenie.

— Gdzie jest Melissa?

— Jak sie stamtad wydostalas? — zajeczal.

Podeszla do niego, nie wiedzac jeszcze, co zrobi. Polnocny nie byl wprawdzie zbyt silny, ale nawet w pozycji siedzacej dysponowal imponujacym wzrostem. Poza tym jej tez brakowalo teraz sil. Zatrzymala sie tuz przed nim.

Polnocny wyciagnal ku niej dlon z wezem snu, jakby chcial ja przestraszyc albo rzucic urok. Stala tak blisko,

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×