ludzie.

— Mary, blagam. Wybacz mi, Mary — wyszeptal.

Pochylila sie w jego strone; na jej twarzy pojawila sie gleboka czulosc.

— Nie ma tu nic do wybaczenia — odrzekla. — Mysle, ze raczej powinnismy byc ci za to wdzieczni. Stworzyles nas z milosci i potrzeby serca, a to wspaniale wiedziec, ze jest sie kochanym i ktos nas potrzebuje.

— Przeciez ja juz was dalej nie stwarzam — bronil sie Enoch.

— Dawno temu, owszem, musialem. Ale juz tego nie robie. Teraz skladacie mi wizyty z wlasnej woli.

„Ile to juz lat? — pomyslal. — Chyba z piecdziesiat. Mary byla pierwsza, David drugi. Oni byli pierwsi, najblizsi i ukochani.”

Zanim to sie stalo, zanim w ogole sprobowal, spedzal czas studiujac nauke bez nazwy, ktora wywodzila sie od thaumaturgow z Alfarda XXII. Kiedys, w innej atmosferze umyslowej, moglo to wydawac sie czarna magia, ale nia nie bylo. Polegalo raczej na uporzadkowanej manipulacji pewnymi naturalnymi przejawami wszechswiata, ktorych istnienia ludzkosc nigdy nie podejrzewala. Moze Czlowiek nigdy o nich sie nie dowie; jak dotad nie pojawiala sie w nauce orientacja, mogaca zapoczatkowac badania, jakie nieodzownie musialyby poprzedzic odkrycie.

— David poczul, ze nie mozemy tak w nieskonczonosc odgrywac naszych skromnych wizyt — powiedziala Mary. — Musial nastapic moment spojrzenia prawdzie w oczy.

— A pozostali?

— Przykro mi, Enochu. Reszta sadzi tak samo.

— A ty? Co ty o tym myslisz, Mary?

— Nie wiem. Ze mna jest troche inaczej. Bardzo cie kocham.

— I ja…

— Nie, nie o tym mowie. Nie rozumiesz? Kocham cie.

Siedzial wstrzasniety, a swiat huczal, mijajac go w szalonym pedzie czasu, podczas gdy on sam tkwil w miejscu.

— Gdyby moglo tak zostac jak na poczatku — odezwala sie Mary. — Cieszylismy sie ze swego istnienia, a nasze emocje byly tak plytkie; czulismy sie szczesliwi. Jak uszczesliwione male dzieci, baraszkujace w sloncu. Ale wszyscy doroslismy. Wydaje mi sie, ze ja najbardziej. — Usmiechnela sie przez lzy. — Nie przejmuj sie tak bardzo, Enochu. Mozemy…

— Kochana — powiedzial. — Kocham cie od dnia, gdy cie ujrzalem. Wydaje mi sie, ze nawet przedtem.

Wyciagnal do niej reke, potem cofnal.

— Nie wiedzialam — szepnela. — Nie powinnam byla ci mowic. Dopoki nie wiedziales, ze ja tez cie kocham, mogles z tym zyc.

Pokiwal glowa. Schylila czolo.

— Dobry Boze, nie zasluzylismy na to. Nie zrobilismy nic, by na to zasluzyc. — Podniosla glowe i spojrzala na niego. — Gdybym tak mogla cie dotknac.

— Mozemy zostawic wszystko, jak bylo — zaproponowal. — Bedziemy robic to, co dotychczas. Mozesz mnie odwiedzac, kiedy tylko zechcesz. Mozemy…

Potrzasnela glowa.

— To nic nie da — powiedziala. — Zadne z nas tego nie wytrzyma.

Wiedzial, ze Mary ma racje. To byl koniec. Przez piecdziesiat lat ona i pozostali odwiedzali go. I juz wiecej nie przyjda. Prysl czar, rozwiala sie kraina z bajki, a zaklecie nie dzialalo. Zostanie sam — bardziej samotny niz kiedykolwiek, bardziej, niz zanim ja ujrzal.

Ona juz nie przyjdzie, a on nie bedzie smial jej przywolac, nawet gdyby mogl; jego swiat cieni i milosc do cienia — ten jedyny raz kochal naprawde — odejda na zawsze.

— Zegnaj, kochana — powiedzial.

Za pozno. Juz odeszla.

Jakby z oddali dobiegl go jekliwy gwizd, oznajmiajacy przybycie wiadomosci.

13.

Powiedziala, ze oni musza pogodzic sie z tym, czym sa.

A czym byli? Nie chodzi o ich wyobrazenia, lecz o to, czym byli naprawde. Co o sobie mysleli? Moze wiedzieli o wiele lepiej niz on sam.

Dokad odeszla Mary? Opuscila ten pokoj i w jakiej otchlani zniknela? Czy jeszcze istniala? Jezeli tak, na czym polegalo jej istnienie? Czy byla przechowywana jak lalka malej dziewczynki w pudle z innymi lalkami?

Probowal wyobrazic sobie te otchlan: po prostu nicosc. Jezeli tak istotnie bylo, istnienie zepchniete w te sfere bylo bytem w niebycie. Nie bylo tam niczego: przestrzeni, czasu, swiatla, powietrza, kolorow, tylko nieskonczone nic, ktore z koniecznosci musialo znajdowac sie gdzies poza wszechswiatem.

„Mary, co ja ci zrobilem?”

Odpowiedz byla naga i oczywista.

Wzial sie do czegos, czego nie rozumial. I co gorsza, zgrzeszyl jeszcze ciezej, myslac, ze rozumie. Pojal ledwie, co robic, lecz niczego nie zrozumial na tyle, by uswiadomic sobie konsekwencje — oto przyczyna.

Proces tworzenia wymagal odpowiedzialnosci, a on nie byl przygotowany na cos wiecej niz moralna odpowiedzialnosc za wlasne poczynania. Cierpienia moralne nic nie daja, gdy brak mozliwosci naprawienia zla.

Nienawidzili go, czuli sie urazeni, a on nie mial im tego za zle, bo sam ich wiodl do czlowieczenstwa, pokazal im ziemie obiecana i wygnal z niej. Dal im wszystko, co posiadal czlowiek, z wyjatkiem jednej, najwazniejszej rzeczy: zdolnosci istnienia w ludzkim swiecie.

Nienawidzili go wszyscy, procz Mary, lecz jej pozostalo cos gorszego niz nienawisc. Za sprawa czlowieczenstwa, ktorym ja obdarzyl, zostala skazana na milosc do potwora-stworzyciela.

„Nienawidz mnie, Mary — blagal. — Nienawidz mnie jak inni.”

Myslal o nich „ludzie-cienie”, ale to byla tylko nazwa stworzona dla wygody, poreczna etykietka do nazywania ich w mysli.

Etykietka, ktora nie pasowala; nie przypominali przeciez cieni ani duchow. Dla oczu byli trwali i materialni — prawdziwi jak ludzie. Tylko gdy probowalo sie ich dotknac, okazywali sie nierealni — reka siegala w pustke. Na poczatku sadzil, ze byli wytworem jego umyslu, lecz teraz stracil pewnosc. Najpierw przychodzili tylko wtedy, gdy ich wzywal; wykorzystywal wiedze i techniki wyuczone podczas studiow nad osiagnieciami thaumaturgow z Alfarda XXII.

W ostatnich latach juz ich nie przywolywal. Nie bylo okazji. Wiedzeni przeczuciem, przychodzili, zanim zdazyl ich wezwac. Wyczuwali u niego potrzebe spotkania, zanim on sam zdal sobie sprawe ze swych pragnien. I juz byli obok, czekali, by spedzic z nim godzine lub wieczor.

Oczywiscie, w pewnym sensie stanowili twory jego wyobrazni, gdyz to on nadal im ksztalt, byc moze z poczatku nie calkiem swiadomie — nie wiedzial, dlaczego mieli byc wlasnie tacy — ale ostatnio uswiadomil sobie, choc wolalby nie wiedziec dla wiekszej satysfakcji poznawania. Nie przyznawal sie do tej swiadomosci, spychal ja daleko na dno pamieci. Teraz jednak, gdy wszystko sie skonczylo i utracilo sens, przyznal sie wreszcie.

David Ransone to byl on sam, taki jakim chcial byc — ale, rzecz jasna, nigdy nie byl. Dziarski oficer wojsk Unii, z ranga nie na tyle wysoka, by uczynic go dumnym i nieprzystepnym, lecz wystarczajaca do wyniesienia wysoko ponad przecietnosc. Nieskazitelny i jowialny, przy tym zdecydowanie zuchwaly; adorowany przez wszystkie kobiety, budzacy podziw wsrod mezczyzn. Urodzony dowodca i jednoczesnie rowny chlop, gdziekolwiek by sie znalazl: w domu, na polu walki czy w salonie.

A Mary? Zabawne. Nigdy nie nazywal jej inaczej niz Mary. Bez nazwiska. Po prostu Mary.

Byla co najmniej dwiema kobietami naraz. Po pierwsze, Sally Brown, ktora mieszkala kawalek dalej. Od jak dawna nie myslal o Sally? To dziwne, ale nie myslal o niej, dopiero teraz wstrzasnelo nim wspomnienie dawnej sasiadki, Sally Brown. Byli kiedys oboje zakochani w sobie, a moze tak im sie tylko wydawalo. Nawet wiele lat

Вы читаете Stacja tranzytowa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату