zawiadowca — spodobala im sie. Pomogli Enochowi opanowac jezyk Wegi, przywozili mu zwoje weganskiej literatury i duzo innych rzeczy, bezsprzecznie zostali najlepszymi jego przyjaciolmi sposrod obcych (nie liczac Ulissesa). Od pewnego czasu przestali jednak przyjezdzac; Enoch nie wiedzial dlaczego, rozpytywal wiec innych Mglistych, ktorzy zjawiali sie w stacji. Nigdy nie dowiedzial sie, co stalo sie z jego przyjaciolmi.
Teraz wiedzial juz duzo wiecej o Mglistych, ich sztuce, tradycji, zwyczajach i historii, niz wowczas, gdy pisal o nich po pierwszym spotkaniu w roku tysiac dziewiecset pietnastym. Wciaz jednak nie rozumial wielu rzeczy, ktore dla nich byly oczywiste.
Od tamtego dnia sprzed lat wielu Mglistych bywalo w stacji. Szczegolnie mocno zapadl Enochowi w pamiec pewien medrzec, ktory przybywszy, umarl na podlodze, obok sofy.
Siedzieli obaj na sofie i rozmawiali. Enoch nawet pamietal o czym. Starzec opowiadal o perwersyjnym kodeksie etyki, irracjonalnym i zabawnym zarazem, stworzonym przez dziwne spoleczenstwo roslin, ktore napotkal po drugiej stronie Galaktyki. Wiekowy Mglisty wysuszyl juz szklaneczke albo dwie, byl wiec we wspanialej formie i z zapalem opowiadal jedna historie po drugiej. Nagle urwal w pol slowa i przechylil sie do przodu. Enoch, zaskoczony, wyciagnal reke, lecz nim zdazyl zlapac starego przybysza, ten osunal sie na podloge. Zlota poswiata wokol postaci medrca przybladla i zaczela z wolna zanikac, a cialo stalo sie kanciaste, wysuszone i wstretne, potwornie obce — tu, na tej podlodze — jednoczesnie straszne i budzace litosc. Medrzec wydawal sie Enochowi bardziej przerazajacy niz wszyscy obcy, ktorych dotad ogladal.
Gdy Mglisty zyl, byl cudowna istota — ale po smierci stal sie szkaradnym workiem — koscmi w cienkiej, luskowatej powloce. Enoch, bliski obledu, uprzytomnil sobie, ze zlota mgielka czynila Mglistych pieknymi, wspanialymi, pelnymi zycia — przydawala im dostojenstwa. Zlota mgielka to bylo ich zycie, ktore odchodzac, pozostawialo odrazajace szczatki, budzace jedynie wstret.
Czy to mozliwe, ze zlocistosc byla zyciodajna sila Mglistych, noszona jak plaszcz, jak kostium przebieranca?
Czy oni nosili swa sile witalna na zewnatrz, podczas gdy u wszystkich innych kryla sie wewnatrz?
Slaby wiatr zawodzil w zdobieniach na szczycie dachu; przez okno widac bylo postrzepione chmury.
W stacji panowal chlod i nastroj osamotnienia, siegajacy dalej niz ziemska samotnosc.
Enoch zostawil cialo i sztywnym krokiem podszedl do przekaznika wiadomosci. Zamowil bezposrednie polaczenie z Galaktyka Centralna, stal i czekal, zacisnawszy dlonie na obudowie maszyny.
— MOZNA NADAWAC — oznajmila Centrala.
Zdal zwiezly raport z tego, co sie stalo, najobieklywniej jak potrafil.
Nie napotkal wahania ani zadnych pytan z drugiej strony. Zwyczajne wskazowki (jak gdyby cos takiego zdarzalo sie czesto), okreslajace sposob postepowania. Przybysz z Wegi musial pozostac na planecie, na ktorej spotkala go smierc; cialo mialo byc poddane miejscowej ceremonii pogrzebowej. Tak stanowilo prawo Wegi i tamtejszy kodeks honorowy. Gdzie Weganin padl, tam musial pozostac, a miejsce to stawalo sie na zawsze czescia Wegi XXI. Pelno bylo takich miejsc w Galaktyce.
— TUTEJSZY ZWYCZAJ — nadawal Enoch — NAKAZUJE GRZEBAC ZMARLYCH.
— W TAKIM RAZIE POGRZEBAC.
— CZYTAMY WERSETY ZE SWIETEJ KSIEGI.
— PRZECZYTAJ. PORADZISZ SOBIE?
— TAK. ALE ZWYKLE ROBI TO OSOBA DUCHOWNA. W TEJ SYTUACJI JEDNAK TO NIEROZSADNE.
— ZGODA — orzekla Galaktyka Centralna. — MOZESZ ROWNIE DOBRZE SAM?
— TAK.
— NAJLEPIEJ ZROB SAM.
— CZY KREWNI I PRZYJACIELE PRZYJADA NA POGRZEB?
— NIE.
— ZAWIADOMICIE ICH?
— TAK, FORMALNIE. ONI JUZ WIEDZA.
— PRZECIEZ ON UMARL PRZED CHWILA.
— NIE SZKODZI, WIEDZA.
— A SWIADECTWO ZGONU?
— NIEPOTRZEBNE. ONI WIEDZA, NA CO UMARL.
— A BAGAZ? JEST TU KUFER.
— ZATRZYMAJ GO. JEST TWOJ. ZAPLATA ZA POSLUGE WOBEC CZCIGODNEGO ZMARLEGO. ZGODNIE Z PRAWEM.
— ALE TAM MOZE BYC COS WAZNEGO.
— ZATRZYMAJ KUFER. ODMOWA OBRAZA PAMIEC ZMARLEGO.
— COS JESZCZE? — spytal Enoch. — TO WSZYSTKO?
— WSZYSTKO. POSTEPUJ Z WEGANBMEM JAK Z PRZEDSTAWICIELEM SWOJEJ RASY.
Enoch skasowal wiadomosc i wrocil w drugi koniec pomieszczenia.
Stanal nad Mglistym, przemogl sie, nachylil, by uniesc cialo i polozyc na sofie. Nie mogl jednak go dotknac. Cos strasznego, jakaz potworna przemiana swietlistej istoty, ktora niedawno siedziala i prowadzila z nim rozmowe!
Pokochal Mglistych od pierwszego spotkania z nimi, podziwial ich, nie mogl sie doczekac kolejnej wizyty ktoregokolwiek z nich, a teraz stal jak roztrzesiony tchorz, niezdolny dotknac trupa.
Odczuwal nie tylko przerazenie. W koncu przez lata pracy w stacji widzial niejedna okropna postac. Ale przedtem jakos potrafil zapanowac nad uczuciem obrzydzenia, nie zwracac uwagi na powierzchownosc, postrzegac inne zycie jako bratnie istnienie. Traktowal wszystkich jak ludzi.
„Przeciez — upominal siebie w myslach — to moj przyjaciel. Powinienem zlozyc zmarlemu przyjacielowi nalezna czesc, okazac milosc i troske.”
Przystapil bezwiednie do wypelniania swojej powinnosci. Nachylil sie i uniosl cialo. Mglisty prawie nic nie wazyl, jak gdyby smierc odebrala mu jeden wymiar, umniejszyla doslownie i w przenosni. „A moze — zastanawial sie Enoch — zlocista poswiata miala jakis ciezar?”
Polozyl cialo na sofie i wyprostowal je. Potem wyszedl i zapaliwszy w przybudowce latarnie, udal sie do stodoly.
Nie zagladal do niej od lat, jednak niewiele sie tam zmienilo. Mocny dach chronil przed zla pogoda, wewnatrz bylo przytulnie i sucho. Z belek zwisaly pajeczyny, wszedzie zalegal kurz. Zwietrzale pasemka siana zwiezionego przed laty opuszczaly sie ze szpar miedzy deskami tworzacymi podloge sasieka.
Zawiesil latarnie na kolku i wszedl po drabinie do sasieka. Po ciemku, gdyz bal sie wniesc latarnie do suchej jak pieprz sterty siana, w glebi pod stromizna dachu
Mial tu jako chlopiec jaskinie na niby; spedzil w tym miejscu wiele szczesliwych dni w czasie niepogody, gdy nie mogl wychodzic na dwor. Byl Robinsonem Kruzoe w swej jaskini na bezludnej wyspie albo ukrywajacym sie przed indianskimi lowcami skalpow. Mial bron — drewniana strzelbe, ktora wystrugal z kawalka deski, a potem wygladzal strugiem, nozem i kawalkiem szkla, az nabrala gladkosci. Holubil ja przez wszystkie lata chlopiece do dnia, kiedy skonczyl dwanascie lat i ojciec po powrocie z miasta podarowal mu prawdziwa bron.
W ciemnosci wyszukal odpowiednie deski. Przeniosl je do drabiny i ostroznie opuscil na ziemie. Zszedl na dol i wspial sie po kilku stopniach do spichlerza, gdzie trzymal narzedzia. Otworzyl wieko wielkiej skrzyni i odkryl w niej dawno opuszczone mysie gniazdo. Wyrzucil slome i siano stanowiace budulec siedziby gryzoni. Odslonil wreszcie narzedzia. Utracily polysk — metal poszarzal, pokryl sie lekkim nalotem od nieuzywania — nie zardzewialy jednak i wciaz byly ostre.
Wybral potrzebne i zszedl na klepisko, gdzie zabral sie do pracy. Pomyslal, ze cale wieki uplynely, odkad ostatni raz zbijal trumne przy swietle latarni. Wtedy to jego ojciec lezal w domu.
Debowe deski byly suche i twarde, ale narzedzia dobrze sie spisywaly. Pilowal, gladzil i przybijal, az powietrze napelnilo sie zapachem trocin. W stodole bylo cicho i przytulnie; wielka kopa siana w sasieku tlumila zawodzenie wiatru.
Zbil wreszcie trumne; byla ciezsza, niz poczatkowo sadzil.
Tam, tuz obok grobu ojca, wykopal dol lopata i kilofem, ktore to przyniosl ze soba. Dol nie byl tak gleboki,