— Zgadza sie — odparl Hank.
Enoch pokiwal glowa z powaga.
— No i co? — spytal Hank.
— Nie mam nic przeciwko. Niech pan probuje.
Hank ustawil sie odpowiednio, mocno scisnal stylisko siekiery. Stal blysnela w gorze ponad jego glowa, potem w momencie uderzenia.
Stalowe ostrze grzmotnelo w drzwi i odbilo sie. Tnac powietrze, runelo w dol. Wbilo sie tuz obok stopy rozkraczonego Hanka, ktory na skutek sily uderzenia wykonal polobrot.
Hank stal oniemialy ze zdumienia, z wyciagnietymi rekami, w ktorych wciaz sciskal trzonek siekiery. Wpatrywal sie w Enocha.
— Niech pan probuje dalej — zachecilEnoch.
Hank zaplonal gniewem. Twarz poczerwieniala mu ze zlosci.
— Jak mi Bog mily! — wrzasnal.
Znow zlozyl sie do uderzenia, ale tym razem wyprowadzil je nie w drzwi, lecz obok, w okno.
Rozlegl sie wysoki, przenikliwy dzwiek i siekiera poszybowala w powietrze. Hank zrobil unik. Siekiera spadla na podloge ganku. Ostrze wyszczerbilo sie, okno zas wygladalo na nietkniete. Na szybie nie bylo nawet zadrapania. Hank stal chwile, patrzac tepo na uszkodzona siekiere, jakby nie mogl w to wszystko uwierzyc.
W milczeniu wyciagnal reke; Roy wlozyl w nia bat na byki.
Obaj zeszli ze schodow.
Zatrzymali sie u stop ganku i spogladali na Enocha. Hank zacisnal reke na rekojesci bata.
— Na pana miejscu nie probowalbym — powiedzial Enoch. — Jestem szybki. — Poklepal kolbe. — Nim zdazy pan machnac batem, odstrzele panu reke. Hank oddychal ciezko.
— W panu siedzi czart, Wallace — rzekl. — I w niej tak samo.
Razem cos knujecie. Wloczycie sie po lesie. Pewnie sie tam spotykacie.
Enoch czekal, nie spuszczajac oka z obu Fisherow.
— Boze, zlituj sie! — krzyknal Hank. — Moja rodzona corka jest czarownica!
— Sadze, ze powinien pan wrocic do domu — powiedzial Enoch. — Jesli przypadkiem spotkam Lucy, odprowadze ja.
Nie poruszyli sie. Hank wrzasnal:
— Trzyma pan tu gdzies moja corke i zaplaci za to!
— W kazdej chwili — odparl Enoch — byle nie teraz. — Zniecierpliwiony, wykonal ruch karabinem. — Jazda stad. I nie wazcie sie tu wracac.
Chwile sie wahali, probujac
18.
„Powinienem byl ich zabic — pomyslal Enoch. — Nie zasluguja na to, by zyc.”
Spojrzal na karabin; zauwazyl, ze sciska go, az zbielaly mu kostki palcow na ciemnobrazowym drewnie kolby. Odetchnal kilka razu gleboko, usilujac zapanowac nad gniewem, ktory w nim wrzal, gotow wybuchnac. Gdyby zostali tu choc chwile dluzej, gdyby nie kazal im odejsc, z pewnoscia dalby sie owladnac narastajacej wscieklosci. Nie mial pojecia, jak udalo mu sie zapanowac nad gniewem. Cale szczescie, ze sie opanowal. To, co sie stalo, nie wrozylo jednak nic dobrego.
Nazwa go szalencem. Powiedza, ze mial zamiar do nich strzelac. Moga nawet rozglosic, ze porwal Lucy i uwiezil wbrew jej woli. Nic ich nie powstrzyma od wpedzenia go w tarapaty.
Nie mial zadnych zludzen co do ich zamiarow; dobrze znal ten typ ludzi — msciwych w swej malosci — male zlosliwe insekty rodzaju ludzkiego.
Stanal przy ganku. Patrzyl na oddalajacych sie Fisherow i dziwil sie, jak Lucy — taka wspaniala dziewczyna — mogla wywodzic sie od podobnych parszywcow. Byc moze jej kalectwo odgradzalo ja od tych ludzi niczym wal ochronny i nie pozwalalo stac sie jednym z nich. Mozliwe, ze gdyby rozmawiala z nimi lub chociaz sluchala ich, z czasem stalaby sie tak samo ograniczona i zla jak oni.
Popelnil wielki blad, mieszajac sie w ich sprawy. Czlowiek pelniacy taka funkcje jak on nie mial zadnego powodu angazowac sie w jakiekolwiek awantury. Zbyt wiele bylo do stracenia; nie powinien byl sie wtracac.
Ale czy mogl postapic inaczej? Czy mogl odmowic Lucy obrony, kiedy ujrzal plame krwi na jej sukience od zadanych razow? Czy naprawde powinien byl zignorowac blagalne spojrzenie dziewczyny?
Mogl postapic inaczej. Znalazlby sie inny, madrzejszy sposob rozegrania calej sprawy. Ale nie mial czasu do namyslu. Zdazyl jedynie zaniesc Lucy w bezpieczne miejsce i wyjsc tamtym na spotkanie.
Teraz, kiedy o tym rozmyslal, doszedl do wniosku, ze o wiele lepiej by zrobil, gdyby w ogole nie wyszedl ze stacji. Gdyby zostal wewnatrz, nic by sie nie stalo.
Odwrocil sie i ruszyl powoli do stacji. Lucy siedziala na sofie, w rekach trzymala blyszczacy przedmiot. Wpatrywala sie wen jak urzeczona; na jej twarzy malowal sie taki sam wyraz napiecia i czujnosci, jak tamtego ranka, kiedy trzymala na dloni motyla.
Polozyl karabin na biurku. Stal cicho, musiala jednak wyczuc jego obecnosc, bo szybko podniosla oczy. Po chwili powedrowala spojrzeniem ku blyszczacemu przedmiotowi trzymanemu w dloniach.
Miala w rekach piramide kul. Wszystkie kule obracaly sie powoli, rzucajac blyski kazda w swoim kolorze, jak gdyby wewnatrz bylo zrodlo miekkiego, cieplego swiatla.
Enoch wstrzymal oddech na tak piekny widok. Nadal nie mial pojecia, jakie przeznaczenie ma piramida kul. Badal ow przedmiot setki razy, lamal sobie nad nim glowe, lecz nic nie odkryl. Jego zdaniem piramida byla dzielem sztuki, choc podejrzewal, ze jednak czemus sluzyla i mozna ja bylo jakos uruchomic.
I Lucy uruchomila ja. Setki razy probowal znalezc sposob, a Lucy ledwo wziela piramide do reki…
Dostrzegl zachwyt odbijajacy sie na twarzy dziewczyny. Czy to mozliwe, ze znala przeznaczenie tego przedmiotu?
Zblizyl sie i dotknal jej ramienia. Podniosla wzrok; jej oczy jasnialy radoscia i podnieceniem.
Wskazal piramide; probowal spytac Lucy, co to moze byc. Ale nie rozumiala go. Albo moze rozumiala, tylko zdawala sobie sprawe, jak trudno byloby opisac to, co wiedziala. Dlonia wykonala trzepoczacy, pelen szczescia gest, wskazujac stolik zastawiony mnostwem rupieci, i chyba miala ochote sie rozesmiac, w kazdym razie na jej twarzy malowal sie usmiech.
„Po prostu dziecko — pomyslal Enoch — z pudlem pelnym nowych, zadziwiajacych zabawek. Czy taka wlasnie jest? Czy cieszy sie tylko dlatego, ze odkryla nagle cale piekno i egzotyke przedmiotow zgromadzonych na stoliku?”
Odwrocil sie zrezygnowany i podazyl do biurka. Podniosl karabin i zawiesil go na haku.
Dziewczyna nie powinna przebywac w stacji. Zaden czlowiek, procz niego samego, nie mogl znajdowac sie w srodku. Przyniosl ja tutaj i zlamal tym samym niepisane porozumienie zawarte z obcymi, ktorzy powierzyli mu funkcje zawiadowcy.
Chociaz… Lucy tak naprawde nie dotyczyl zakaz. Nigdy przeciez nie powie, co widziala.
Nie mogl jej tu zostawic. Musial zabrac ja do domu. Jesli tego nie zrobi, rozpoczna sie zakrojone na szeroka skale poszukiwania zaginionej dziewczyny — pieknej i gluchoniemej.
Wiesc o zaginieciu gluchoniemej dziewczyny najdalej za dwa dni sciagnie dziennikarzy. Beda o tym trabily gazety, radio i telewizja, a lasy zaroja sie setkami poszukiwaczy. HankFisher opowie o tym, jak probowal wlamac sie do domu i nie dal rady, wtedy inni zechca sprobowac, a nagroda bedzie wysoka.
Enochowi zrobilo sie goraco na mysl o tym. Tyle lat schodzil ludziom z drogi, tyle lat trzymania sie na uboczu pojdzie na marne. Dziwny, samotny dom na wzgorzu stanie sie zagadka dla swiata, bedzie prowokowal i necil roznych szalencow.
Podszedl do szafki z lekami po masc gojaca z zestawu lekow dostarczonych przez Galaktyke Centralna. Otworzyl male pudeleczko. Zostalo wiecej niz polowa. Stosowal lek od lat po trochu. Nie bylo nawet potrzeby uzywac wiecej.
Podazyl do sofy, na ktorej siedziala Lucy, i stanal za oparciem. Pokazal dziewczynie, co ma w reku, i na