Wygladal na zaskoczonego. Ruszyl w strone lozka, przekonany, ze tam znajdzie swoja ofiare. Teraz zorientowal sie, ze Colin go wyprzedzil i stoi zaledwie kilka krokow od otwartych drzwi, prowadzacych na pierwsze pietro. Roy zatrzymal sie i przez chwile obaj chlopcy patrzyli na siebie.
Wreszcie Roy usmiechnal sie szeroko i podniosl w gore obie dlonie, by Colin mogl zobaczyc, co w nich trzyma.
– Nie – powiedzial cicho Colin.
W prawej rece Roya byla zapalniczka.
– Nie.
W lewej rece – pojemnik z plynem do zapalniczek.
– Nie, nie, nie! Wyjdz stad!
Roy zrobil w jego strone jeden krok. Potem drugi.
– Nie – powiedzial Colin. Ale wciaz nie mogl sie poruszyc.
Roy wycelowal w niego pojemnik i nacisnal dozownik. Struga przezroczystego plynu przeciela powietrze.
Colin uskoczyl w lewo, uciekajac spod strumienia i ruszyl biegiem.
– Sukinsyn! – krzyknal Roy.
Colin wypadl przez otwarte drzwi i zatrzasnal je za soba. W chwili, gdy sie zamykaly, Roy uderzyl w nie z drugiej strony. Colin popedzil w strone schodow.
– Hej! – Roy jednym szarpnieciem otworzyl drzwi i wypadl z sypialni.
Colin przeskakiwal po dwa stopnie naraz, ale dotarl tylko do polowy schodow, gdy uslyszal za plecami tupot biegnacego z tylu Roya. Rzucil sie do przodu. Przeskoczyl cztery ostatnie stopnie, znalazl sie na korytarzu i podbiegl do drzwi wejsciowych.
– Mam cie! – wrzasnal Roy triumfalnie za jego plecami. – Mam cie, cholera!
Zanim Colin zdolal otworzyc obydwa zamki przy drzwiach, poczul, jak cos zimnego i mokrego splywa po jego plecach. Sapnal zdumiony i odwrocil sie.
Plyn do zapalniczek!
Roy znow nacisnal dozownik; plyn zmoczyl przod jego cienkiej bawelnianej koszuli.
Colin zaslonil oczy rekami. W sama pore.
Palna substancja zachlapala mu czolo, palce, nos i brode.
Roy wybuchnal smiechem.
Colin nie mogl oddychac. Opary dusily go.
– Ale trzask!
Wreszcie pojemnik byl pusty. Roy odrzucil opakowanie, ktore potoczylo sie z brzekiem po drewnianej podlodze korytarza.
Krztuszac sie i oddychajac ze swistem, Colin odslonil twarz i probowal zobaczyc, co sie dzieje. Znow je zamknal. Spod powiek wyplywaly mu lzy. Choc ciemnosc zawsze go przerazala, to jednak nigdy nie byla taka straszna jak teraz.
– Ty smierdzacy draniu – powiedzial Roy. – Teraz zaplacisz za to, ze obrociles sie przeciwko mnie. Teraz zaplacisz. Bedziesz sie smazyl.
Duszac sie, nie mogac prawie zlapac powietrza, chwilowo oslepiony, opanowany histeria, Colin rzucil sie w strone, z ktorej dobiegal glos. Zderzyl sie z Royem, chwycil go i wpil sie w niego.
Roy zatoczyl sie do tylu, probujac sie wyrwac, jak lis zaatakowany przez zdeterminowanego teriera. Polozyl dlon na brodzie Colina, starajac sie odepchnac jego glowe, a po chwili zlapal go za gardlo, chcac go udusic. Lecz byli zwroceni do siebie twarzami i dzielila ich zbyt mala odleglosc, by atak Roya mogl byc skuteczny.
– Zrob to teraz – wycharczal Colin przez duszace opary, ktore zatykaly mu nos, usta i pluca. – Zrob to… a usmazymy sie… obaj.
Roy znow sprobowal go odepchnac. W trakcie szamotaniny potknal sie i upadl.
Colin przewrocil sie razem z nim. Desperacko wczepil sie w Roya. Od tego zalezalo jego zycie.
Przeklinajac, Roy okladal go piesciami, walil po plecach, tlukl po glowie, ciagnal za wlosy. Wykrecal nawet Colinowi uszy, az zdawalo sie, ze calkiem odpadna.
Colin wyl z bolu i probowal oddawac ciosy, ale w chwili, gdy puscil Roya, zeby go uderzyc, ten wymknal sie i przeturlal po podlodze. Colin staral sie go zlapac, ale bezskutecznie.
Roy wstal z wysilkiem z podlogi. Oparl sie o sciane.
Nawet przez zaslone gryzacych lez Colin dostrzegl, ze w prawej rece napastnik wciaz trzyma zapalniczke.
Roy potarl kciukiem kamien. Nie zaiskrzyl, ale z pewnoscia zaiskrzy nastepnym razem albo jeszcze nastepnym.
Colin rzucil sie jak oszalaly na swego przeciwnika, zderzyl sie z nim i wytracil mu z reki zapalniczke. Przeleciala przez lukowate przejscie i wpadla do salonu, gdzie odbila sie od jakiegos mebla.
– Ty palancie! – Roy odepchnal go i pobiegl po zapalniczke.
Oddychajac duszacym powietrzem, ktore otaczalo go ze wszystkich stron, Colin ruszyl chwiejnym krokiem w strone drzwi wejsciowych. Bez trudu odsunal zasuwke, ale lancuch stawial opor. Meczyl sie z nim przez kilka chwil, ktore zdawaly sie godzinami. Ale tylko zdawaly. Wszystko zajelo pare sekund. Albo nawet ulamki sekund. Colin stracil poczucie czasu. Unosil sie. Plynal, porwany fala oparow. Mial akurat tyle swiezego powietrza, by nie zemdlec, ale ani hausta wiecej. Dlatego zdjecie lancucha sprawialo mu tyle problemow. Byl zamroczony. Lancuch zdawal sie wyparowywac z jego rak, tak jak z jego ubrania i twarzy wyparowywal plyn do zapalniczek. Dzwonilo mu w uszach. Lancuch. Skoncentrowac sie na lancuchu. Z kazda uplywajaca sekunda Colin byl coraz slabszy, a lancuch stawial coraz wiekszy opor. Przeklety lancuch. Obrzydliwy i palacy. Za chwile splonie. Jak pochodnia. Cholerny, pieprzony lancuch! Wreszcie, w naglym przyplywie determinacji, wyrwal lancuch ze szczeliny i otworzyl drzwi na osciez. Spodziewajac sie, ze lada chwila za jego plecami strzela w gore plomienie, wybiegl z domu, przebiegl podworko, przeskoczyl chodnik, przecial ulice i zatrzymal sie na skraju malego parku. Owional go cudownie slodki wiatr, ktory rozganial opary. Odetchnal gleboko kilka razy, by choc w malym stopniu odzyskac przytomnosc.
Po przeciwnej stronie ulicy pojawil sie Roy. Od razu spostrzegl swoja ofiare i w kilku susach dopadl chodnika, ale nie przebiegl przez ulice. Stal w miejscu, z rekami na biodrach, wpatrujac sie w Colina.
Colin odwzajemnil spojrzenie. Wciaz byl oszolomiony. Wciaz mial klopoty z oddychaniem. Ale mogl glosno wezwac pomocy i biec co sil w nogach, gdyby Roy tylko odwazyl sie zejsc z kraweznika.
Uswiadamiajac sobie, ze przegral, Roy oddalil sie. Zanim dotarl do nastepnej przecznicy, zerknal przez ramie z szesc razy. Przed nastepna przecznica spojrzal tylko dwa razy. Przed trzecia w ogole sie nie odwrocil, tylko skrecil na rogu i zniknal.
Wracajac do domu, zly na siebie, Colin zatrzymal sie przy donicy i wyjal klucz spod lisci bluszczu. Byl zdumiony swoja bezmyslnoscia i glupota. W ciagu minionego miesiaca przyprowadzil Roya do domu kilka razy. Roy wiedzial, gdzie trzymaja zapasowy klucz, a Colin byl na tyle nieostrozny, by go teraz rowniez tam zostawiac. Postanowil, ze od tej pory bedzie go nosil przy sobie i bedzie bardziej na siebie uwazal.
Znajdowal sie w stanie wojny.
Ni mniej, ni wiecej.
Wszedl do srodka i zamknal drzwi.
Poszedl do toalety na koncu korytarza, zdjal z siebie przemoczona koszule i rzucil ja na ziemie. Szorowal energicznie dlonie, uzywajac duzo perfumowanego mydla i goracej wody. Nastepnie kilka razy przemyl twarz. Choc wciaz wyczuwal opary, nie czul jednak obezwladniajacego smrodu. Oczy przestaly lzawic i znowu mogl normalnie oddychac.
Gdy znalazl sie w kuchni, podszedl wprost do telefonu, ale zawahal sie, trzymajac dlon na sluchawce. Nie mogl zadzwonic do Weezy. Jedynym dowodem swiadczacym o tym, ze Roy go zaatakowal, byla przemoczona koszula, ale wiedzial, ze to jej nie przekona. Poza tym, zanim dotarlaby do domu, wiekszosc plynu dawno by juz wyparowala, nie pozostawiajac zadnych plam. Pusty pojemnik wciaz lezal na podlodze w korytarzu i byly na nim prawdopodobnie odciski palcow Roya. Ale, oczywiscie, tylko policja mogla zbadac linie papilarne i ustalic, kto dotykal tego jedynego dowodu, jaki mogl teraz przedstawic. Ale przeciez policjanci nigdy nie potraktuja jego opowiesci powaznie. Weezy pomysli oczywiscie, ze lykal prochy, i ze mial halucynacje. Krotko mowiac – znow beda klopoty.
Gdyby wyjasnil sytuacje ojcu i poprosil go o pomoc, stary zadzwonilby do Weezy i spytal, co sie dzieje. A ona