opowiedzialaby mu mnostwo glupich historyjek o prochach i calonocnych imprezach narkotykowych. Choc bylby to oczywisty absurd – Roy wiedzial, ze udaloby sie jej przekonac Franka, poniewaz cos wlasnie takiego chcialby uslyszec. Stary oskarzylby ja o zaniedbywanie obowiazkow rodzicielskich. Zachowalby sie jak skonczony obludnik. Wykorzystalby jej porazke jako pretekst do zaangazowania calej zgrai wyglodnialych adwokatow.
Telefon do Franka Jacobsa prowadzilby w nieunikniony sposob do kolejnego sporu o prawa rodzicielskie, a to byla ostatnia rzecz, jakiej Colin pragnal.
Jedynymi osobami, do ktorych mogl sie zwrocic, byli jego dziadkowie. Rodzice matki mieszkali w Sarasota, na Florydzie, w wielkim, bialym, otynkowanym domu z calym mnostwem okien i blyszczacymi posadzkami. Staruszkowie ojca mieli niewielka farme w Vermont. Colin nie widzial swoich dziadkow od trzech lat i nigdy nie byl z nimi szczegolnie zwiazany. Gdyby zadzwonil – oddzwoniliby do Weezy. Jego kontakty z nimi nie byly az tak ozywione, by mogl liczyc, ze zachowaja w tajemnicy jego sekret. I z pewnoscia nie przejechaliby calego kraju, by stanac po jego stronie w tej malej wojnie, nawet za milion lat. Bylo to marzenie scietej glowy.
Heather? Byc moze nadszedl juz czas, by powiedziec jej o wszystkim, poprosic o pomoc i rade. Nie mogl bez konca ukrywac zerwania z Royem. Ale co ona mogla zrobic? Byla delikatna, raczej niesmiala dziewczyna, bardzo ladna, mila i madra, ale nie nadawala sie do takiej rozgrywki.
Westchnal.
– Rany.
Zdjal dlon ze sluchawki.
Na calej ziemi nie bylo czlowieka, od ktorego moglby spodziewac sie pomocy. Nikogo.
Byl tak samotny, jak ktos stojacy na biegunie polnocnym. Calkowicie, absolutnie, bolesnie samotny. Ale byl do tego przyzwyczajony.
Czy kiedykolwiek bylo inaczej?
Poszedl na gore.
Dawniej, gdy swiat wydawal mu sie zbyt nieprzyjazny i niezrozumialy, Colin po prostu milczal. Szukal schronienia w fantazjach, w swoim nierealnym swiecie potworow, kolekcji komiksow i polek pelnych sf i horrorow. Jego pokoj byl sanktuarium, okiem cyklonu, gdzie sztorm nie mogl go dosiegnac, gdzie mozna bylo nawet zapomniec o nim na chwile. Ten pokoj byl dla niego tym, czym dla chorego szpital, a dla mnicha klasztor. Leczyl jego dusze i cialo, sprawial, ze czul sie w jakis mistyczny sposob czescia czegos daleko, daleko wazniejszego i lepszego niz codzienne zycie. Jego pokoj byl magiczny. Byl jego kryjowka i scena, gdzie mogl sie schowac przed swiatem i samym soba, gdzie mogl odgrywac swoje fantazje przed jednoosobowa widownia. Jego pokoj byl miejscem placzu i zabawy, kosciolem i laboratorium, skladnica marzen.
Teraz bylo to pomieszczenie jak kazde inne. Sufit. Cztery sciany. Podloga. Okno. Drzwi. Nic ponadto. Jeszcze jedno miejsce, w ktorym sie mieszka.
Gdy Roy wkroczyl tu – nieproszony i niechciany, naruszyl delikatny urok, ktory czynil to miejsce wyjatkowym. Na pewno grzebal we wszystkich szufladach, ksiazkach i modelach do skladania i tym samym wtargnal w dusze Colina, nawet sobie tego nie uswiadamiajac. Swoim szorstkim dotykiem pozbawil magii wszystko, co bylo w tym pokoju, tak jak piorunochron sciaga potezne wyladowania elektrycznosci i rozprasza je w ziemi, az wreszcie przestaja istniec. Nic juz nie bylo tu wyjatkowe i Colin wiedzial, ze nigdy nie bedzie. Czul sie napadniety, zgwalcony, wykorzystany i wyrzucony na smietnik. Ale Roy Borden ukradl Colinowi znacznie wiecej niz tylko prywatnosc i dume. Zabral ze soba te resztke niepewnego poczucia bezpieczenstwa, jaka mu jeszcze pozostala. A nawet wiecej, nawet gorzej, gdyz Roy byl takze zlodziejem zludzen – wzial te wszystkie falszywe, ale cudownie kojace mity, ktore Colin przechowywal tak dlugo i tak starannie.
Byl przygnebiony, ale byl takze swiadom tej dziwnej, nowej mocy, ktora zaczela sie w nim rozpalac. Chociaz o malo nie zginal przed paroma zaledwie minutami, to jednak teraz bal sie mniej niz kiedykolwiek w przeszlosci. Po raz pierwszy w zyciu nie czul sie slaby ani gorszy. Wciaz byl tym samym osobnikiem nizszej kategorii pod wzgledem fizycznym – chudym, krotkowzrocznym i niezdarnym, ale wewnetrznie czul sie odrodzony i zdolny, by zrobic wszystko, czego tylko zapragnie.
Nie plakal i byl z tego dumny.
W tej chwili nie bylo w nim miejsca na lzy; wypelniala go bez reszty chec odwetu.
CZESC TRZECIA
35
Colin spedzil reszte piatku w swoim pokoju. Czytal fragmenty trzech ksiazek z psychologii, ktore przyniosl z biblioteki. Niektore strony studiowal kilka razy. Jesli nie zajmowal sie lektura, po prostu rozmyslal. I snul plany. Gdy nastepnego dnia rano wyszedl z domu, niebo bylo wysokie, jasne i bezchmurne. Zamierzal spotkac sie z Heather o dwunastej, spedzic popoludnie na plazy i przed zmierzchem wrocic do domu; na wszelki wypadek zabral jednak ze soba latarke. Dotarl na rowerze do plazy, potem do przystani, choc nie mial nic do zalatwienia w zadnym z tych miejsc. Jechal do celu okrezna droga, by sie upewnic, ze nikt go nie sledzi. Widzial, ze Roy nie depcze mu po pietach, ale mogl go obserwowac z duzej odleglosci przez te sama silna lornetke, przez ktora podgladali Sare Callahan. Z przystani pojechal do centrum informacji turystycznej na polnocnym krancu miasta, stamtad skierowal sie wprost ku Hawk Drive, do domu Kingmana.
Nawet za dnia opuszczona budowla wygladala groznie i niesamowicie. Colin zblizyl sie do niej z niepokojem, ktory zmienil sie w strach, zanim zdazyl przekroczyc brame i ruszyc w strone domu po kamiennym chodniku. Gdyby byl urzednikiem stanowym, ktory ma decydowac o losie tej posesji, albo burmistrzem Santa Leona, kazalby natychmiast zburzyc to miejsce dla dobra obywateli. Wciaz uwazal, ze dom promieniuje wprost dotykalnym zlem, jakas wyczuwalna grozba, widoczna jak blask kalifornijskiego slonca, ktory teraz go oslepial i ogrzewal jego twarz. Trzy duze czarne ptaki zataczaly nad dachem kola, by wreszcie usiasc na kominie. Dom wydawal sie zywa istota, czujna i pelna zlosliwej sily. Szare zniszczone sciany byly chropowate, chore, rakowate. Rdzewiejace gwozdzie przypominaly stare rany: stygmaty. Promienie slonca nie rozpraszaly tajemniczej pustki za wybitymi szybami i wnetrze domostwa wygladalo, przynajmniej z zewnatrz, tak samo przerazajaco jak o polnocy.
Colin polozyl swoj rower na trawie, wspial sie na zapadniete schody ganku i zajrzal przez wybite okno w miejscu, gdzie stali razem z Royem pewnej nocy, jeszcze nie tak dawno… Po dokladniejszej inspekcji Colin stwierdzil, ze do srodka domu dociera jednak troche swiatla. Widac bylo kazdy zakatek salonu. Kiedys musial byc miejscem spotkan jakiejs paczki chlopakow – na golej, odrapanej podlodze walaly sie opakowania po batonach, puste puszki po napojach i niedopalki papierosow. Nad kominkiem wisiala splowiala i postrzepiona rozkladowka Playboya – nad tym samym gzymsem, na ktorym Kingman poustawial skrwawione glowy swej zamordowanej rodziny. Dzieciaki, ktore kiedys tu przychodzily, nie odwiedzaly juz od dawna tego miejsca – wszystko pokrywala gruba, jednolita warstwa kurzu.
Dom od frontu nie byl zamkniety, ale skorodowane zawiasy zapiszczaly, kiedy Colin pchnal wypaczone drzwi. Poczul wokol siebie powiew wiatru, ktory wzbil w korytarzu mala chmure kurzu.
Powietrze bylo przesycone zapachem plesni i prochniejacego drewna.
Przekradajac sie z pokoju do pokoju zauwazyl, ze wandale dotarli do kazdego zakatka tego ogromnego domostwa. Tam gdzie zachowal sie kawalek nagiego tynku czy wzglednie czysty skrawek tapety, widnialy imiona chlopcow, wulgarne slowa, nieprzyzwoite wierszyki i koslawe rysunki, przedstawiajace meskie i zenskie genitalia. W scianach wybito dziury o postrzepionych krawedziach – niektore wielkosci dloni, inne ogromne jak drzwi. Podloge pokrywaly stosy tynku i smieci.
Gdy Colin stal bez ruchu, dom byl nienaturalnie cichy. Lecz gdy tylko sie poruszal, cala ta artretyczna konstrukcja reagowala na kazdy jego krok; zewszad dobiegalo skrzypienie zlaczy.
Kilkakrotnie wydawalo mu sie, ze slyszy za plecami jakies pelzanie, ale gdy sie odwracal, nie dostrzegal niczego. Krazyl po tej ruinie, nie zaprzatajac sobie glowy myslami o potworach i duchach. Ta nowo odkryta odwaga dziwila go i sprawiala mu przyjemnosc – choc troche niepokoila. Jeszcze kilka tygodni wczesniej za nic w swiecie nie przekroczylby sam progu tego domu, nawet gdyby chodzilo o nagrode w wysokosci miliona