– Wiesz, co musisz najpierw zrobic, zeby przezwyciezyc strach przed umieraniem?
– Nie.
– Poznac smierc.
– Jak?
– Zabijajac rozne istoty.
– Nie moge tego robic.
– Oczywiscie, ze mozesz.
– Nie moge.
– W glebi duszy kazdy jest morderca.
– Nie ja.
– Gowno prawda.
– Nawzajem.
– Znam siebie – powiedzial Roy. – I znam ciebie.
– Znasz mnie lepiej, niz ja znam sam siebie?
– Owszem – Roy wyszczerzyl zeby.
Patrzyli jeden na drugiego.
W garazu bylo cicho jak w egipskim grobowcu. Wreszcie Colin spytal”
– To znaczy… mam zabic kota?
– Na poczatek.
– Na poczatek? A co potem?
Roy jeszcze mocniej scisnal ramie Colina.
– Potem przerzucimy sie na cos wiekszego.
Nagle Colin zrozumial i rozluznil sie.
– Prawie mnie nabrales.
– Prawie?
– Wiem, co kombinujesz.
– Wiesz?
– Znow mnie sprawdzasz.
– Naprawde? Czyzby?
– Podpuszczasz mnie – powiedzial Colin. – Chcesz sie przekonac, czy wyjde na glupka.
– Mylisz sie.
– Gdybym zgodzil sie zabic kota, zeby ci cos udowodnic, wybuchnalbys smiechem.
– Przekonaj sie.
– Nie ma mowy. Znam twoja gre.
Roy puscil ramie przyjaciela.
– To nie gra.
– Nie musisz mnie sprawdzac. Mozesz mi zaufac.
– Do pewnego stopnia – powiedzial Roy.
– Mozesz mi ufac calkowicie – powtorzyl Colin. – Jezu, jestes najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek mialem. Nie zawiode cie. Bede dobrym menedzerem zespolu. Nie bedziesz zalowal, ze mnie poleciles trenerowi. Mozesz mi zaufac. Mozesz mi zaufac we wszystkim. Wiec jaki jest ten wielki sekret?
– Jeszcze nie – powiedzial Roy.
– Kiedy?
– Kiedy bedziesz gotowy.
– A kiedy bede gotowy?
– Kiedy ja ci powiem.
– Rany.
5
Matka Colina wrocila z pracy o wpol do szostej.
Czekal na nia w chlodnym salonie.
Meble mienily sie wszelkimi odcieniami brazu, a sciany wylozono tapeta koloru juty. Okna zakrywaly drewniane rolety. Swiatlo bylo lagodne i dobre dla oczu. Byl to pokoj wypoczynkowy. Colin lezal na duzej sofie, czytajac ostatni numer ulubionego komiksu.
Usmiechnela sie, przesunela dlonia po jego wlosach i spytala”
– Jak ci minal dzien, kapitanie?
– Niezle – odpowiedzial Colin, ktory doskonale wiedzial, ze matke tak naprawde nie obchodza zadne szczegoly, i gdyby zaczal mowic, przerwalaby mu w polowie relacji. – A co u ciebie?
– Jestem wykonczona. Bedziesz tak dobry i przygotujesz mi martini, tak jak lubie?
– Pewnie.
– Z odrobina soku cytrynowego.
– Pamietam.
– Jestem pewna.
Wstal i poszedl do jadalni, gdzie znajdowal sie dobrze zaopatrzony barek. Nie znosil mocnych alkoholi, ale przygotowal jej drinka bardzo szybko, z wprawa profesjonalisty. Robil to przeciez setki razy.
Kiedy wrocil do salonu, matka siedziala w duzym czekoladowo – brazowym fotelu z podwinietymi nogami, odrzucona do tylu glowa i zamknietymi oczyma. Nie uslyszala go, wiec zatrzymal sie w drzwiach i przygladal sie jej przez chwile.
Nazywala sie Luise, ale wszyscy mowili na nia Weezy, co przypominalo dzieciece imie, ale do niej pasowalo, bo wciaz wygladala jak uczennica. Byla ubrana w dzinsy i niebieski sweter bez rekawow. Jej nagie ramiona byly opalone i szczuple. Miala dlugie, ciemne, lsniace wlosy, okalajace twarz, ktora nagle wydala sie Colinowi ladna, wlasciwie piekna, choc niektorzy mogliby powiedziec, ze Weezy ma zbyt szerokie usta. Gdy tak na nia patrzyl, pojal, ze trzydziesci trzy lata to jeszcze nie starosc, jak dotad tak sadzil.
Po raz pierwszy w zyciu Colin spojrzal na cialo swojej matki: pelne piersi, waska talia, kragle biodra, dlugie nogi. Roy mial racje – miala wspaniala figure.
„Dlaczego nie zauwazylem tego wczesniej?” Natychmiast sobie odpowiedzial: „Poniewaz jest moja matka, na litosc boska!”
Na twarz wystapil mu goracy rumieniec. Zastanawial sie, czy nie zamienia sie w jakiegos zboczenca, i z trudem zmusil sie do odwrocenia wzroku od jej obcislego swetra.
Odchrzaknal i podszedl blizej.
Otworzyla oczy, uniosla glowe, wziela swoje martini i zaczela je saczyc.
– Mmmmm. Doskonale. Jestes kochany.
Usiadl na sofie.
Po chwili odezwala sie.
– Kiedy zaczynalam to wszystko z Paula, nie wiedzialam, ze wlasciciel interesu musi pracowac duzo ciezej niz jego pracownicy.
– Byl tlok dzis w galerii?
– Wiekszy niz na dworcu autobusowym. O tej porze roku pojawia sie zazwyczaj mnostwo ogladajacych, turystow, ktorzy tak naprawde nie zamierzaja nic kupic. Wyobrazaja sobie, ze skoro sa na wakacjach w Santa Leona, to maja prawo zawracac glowe kazdemu wlascicielowi sklepu.
– Duzo obrazow sprzedalas? – spytal Colin.
– O dziwo, sprzedalysmy pare. Tak naprawde, to byl moj najlepszy dzien.
– Wspaniale.
– To tylko jeden dzien, oczywiscie. Biorac pod uwage, ile razem z Paula zaplacilysmy za galerie, to bedziemy potrzebowac jeszcze wielu takich dni, by utrzymac sie na powierzchni.
Colinowi nic juz nie przychodzilo do glowy. Saczyla swoje martini. Jej grdyka poruszala sie nieznacznie, gdy