nierownej brodzie. Zdeformowane usta otwarly sie szeroko, ciemne skorzaste wargi poruszyly sie. Wezowy, blady, trojkatny jezyk zwijal sie i rozwijal obscenicznie. Dziecko z nieprawdopodobna sila przyciagnelo Ellen ku sobie. Nie byla w stanie utrzymac go na bezpieczna odleglosc wyciagnietych ramion, tak jak tego pragnela. TO nieublaganie sciagalo ja w dol, w glab kolyski, a jednoczesnie samo podciagalo sie wyzej.

ZDYCHAJ, NIECH CIE WSZYSCY DIABLI! ZDYCHAJ!

Byla teraz nachylona nisko nad kolyska. Jej uscisk na gardle dziecka w tej nowej pozycji zelzal. Twarz miala oddalona od ohydnego oblicza stwora zaledwie o osiem czy dziesiec cali. Spowila ja fala cuchnacego oddechu. Istota ponownie splunela jej w twarz. Cos otarlo sie o jej brzuch.

Wstrzymala oddech i drgnela.

Trzask rozdzieranego materialu… Jej bluzka.

Dziecko kopalo obiema stopami o palcach zakonczonych dlugimi szponami. Usilowalo rozorac jej piersi i brzuch. Probowala odsunac sie do tylu, ale stwor przyciagal ja do siebie, nieustepliwie wykorzystujac potworna, demoniczna sile. Ellen zakrecilo sie w glowie; czula sie otepiala, oszolomiona, pijana i przerazona. Przed oczyma miala mgielke, a w uszach szum wlasnego oddechu, ale wydawalo sie jej, ze nie oddycha dostatecznie szybko. Nie mogla pozbierac mysli. Pot splynal jej z czola na cialo dziecka, z ktorym uparcie walczyla.

Stwor usmiechnal sie, jakby przeczuwal triumf.

Przegrywam, pomyslala zrozpaczona. Jak to mozliwe? Moj Boze, TO mnie zabije. Grzmot przetoczyl sie po niebie, a z rozdartej nocy wystrzelila blyskawica. Piesc wiatru uderzyla w bok przyczepy.

Swiatla zgasly.

I juz sie nie zapalily.

Dziecko walczylo w nowym przyplywie furii. Nie bylo slabe, jak ludzkie niemowle. W chwili urodzenia wazylo prawie jedenascie funtow i blyskawicznie przybieralo na wadze – przez ostatnie szesc tygodni zyskalo cale dwanascie funtow. Teraz wazylo prawie dwadziescia trzy funty. I nie byl to tluszcz, ale same miesnie. Krepe, mocno umiesnione dziecko, przypominajace mala malpe. Bylo zwawe, energiczne i silne niczym szesciomiesieczny szympans, ktory wystepowal jako jedna z atrakcji wesolego miasteczka.

Kolyska przewrocila sie z trzaskiem, a Ellen stracila rownowage. Upadla, razem z dzieckiem. Bylo teraz bardzo blisko niej. Nie znajdowalo sie juz w bezpiecznej odleglosci wyciagnietych rak. Lezalo na niej. Belkotalo. Warczalo. Oparlo szponiaste stopy na jej biodrach i usilowalo rozedrzec material grubych dzinsow.

– Nie! – krzyknela.

MUSZE SIE OBUDZIC! – przemknelo jej przez glowe

Ale wiedziala, ze to nie sen.

Stwor nadal trzymal ja za prawa reke; wbil pazury w cialo, ale puscil lewe ramie. W ciemnosci poczula, ze zakrzywiony szpon siega do jej gardla i odslonietej tetnicy szyjnej. Odwrocila glowe w bok. Mala, ale zabojcza dlon o niewiarygodnie dlugich palcach smignela tuz obok jej szyi, mijajac ja o wlos.

Przeturlala sie po ziemi i dziecko – stwor znalazlo sie pod nia. Jeczac i szarpiac sie, bliska histerii, uwolnila prawa reke ze stalowego uscisku stworzenia kosztem kolejnej fali bolu; odnalazla jego dlonie i odsunela je od swojej twarzy. Istota ponownie usilowala kopnac ja w brzuch, ale zdolala uniknac tych krotkich, silnych nog. Oparla kolana na piersi stwora, przyszpilajac go do podlogi. Naparla nan z calej sily; zebra i mostek potwora popekaly pod jej ciezarem. Uslyszala, jak cos wewnatrz trzasnelo. Istota zawyla jak wilkolak. Ellen wiedziala juz, ze ma cien szansy na przezycie. Dal sie slyszec przyprawiajacy o mdlosci trzask, wilgotne plasniecie, przerazliwy chrobot i chrzest, po czym jej przeciwnik nagle oslabl. Jego rece zwiotczaly i przestaly stawiac opor. W jednej chwili stworzenie zamilklo i znieruchomialo.

Ellen obawiala sie uniesc kolana z jego piersi. Byla pewna, ze stworzenie tylko udawalo, ze nie zyje. Gdyby choc troche sie uniosla, dala mu najmniejsza szanse, istota zaatakowalaby jak waz, rzucajac sie z pazurami do jej gardla, a potem rozplatalaby jej brzuch i wyprula wnetrznosci dlugimi, zakrzywionymi szponami u stop.

Mijaly sekundy.

A potem minuty.

W ciemnosci zaczela odmawiac pospiesznie cicha modlitwe: “Jezu, dopomoz mi. Swieta Eleonoro, moja patronko, wstaw sie za mna. Swieta Mario,

Matko Boza, uslysz mnie, wspomoz mnie. Prosze, prosze, prosze. Mario, pomoz mi. Mario, pomoz mi'…

Prad znow wlaczono, a gdy nieoczekiwanie rozblyslo swiatlo, Ellen mimowolnie krzyknela. Pod nia lezala na plecach istota-dziecko. Krew wciaz jeszcze plynela mu z nozdrzy i ust, a blyszczace, przekrwione oczy patrzyly w gore. Na nia. Ale juz jej nie widzialy. Ogladaly inny swiat, czelusc piekielna, do ktorej odeszla jego dusza – naturalnie jesli to COS w ogole ja mialo. Na podlodze bylo sporo krwi. Wiekszosc nie pochodzila z zyl Ellen.

Puscila dziecko – potworka.

Nie ozylo w czarodziejski sposob, czego sie w gruncie rzeczy spodziewala. Nie zaatakowalo. Wygladalo jak wielki, rozgnieciony robak. Odczolgala sie od trupa, nie spuszczajac go ani na chwile z oka, nie byla bowiem w pelni przekonana, ze nie zyje. Na razie nie miala dosc sil, aby wstac. Podpelzla do pobliskiej sciany i usiadla, opierajac sie o nia plecami. Nocne powietrze przesycone bylo miedzianym odorem krwi, wonia jej potu i ozonem burzy. Stopniowo ciezki, przyspieszony oddech Ellen zmienil sie w lagodna rytmiczna kolysanke wdechu, wydechu, wdechu…

W miare jak jej rytm serca z wolna wracal do normy, a strach znikal, zaczela uswiadamiac sobie obecnosc bolu. Ognisk cierpienia bylo wiele. Bolaly ja wszystkie stawy i miesnie, nadwyrezone wskutek mocowania sie z dzieckiem. Jej lewy kciuk, pozbawiony paznokcia, ociekal krwia; obnazone cialo palilo jak zzerane kwasem. Zdarte do zywego, pociete palce palily zywym ogniem, a rozplatane wnetrze prawej dloni pulsowalo tepym bolem. Oba przedramiona miala pokryte glebokimi krwawiacymi bruzdami, sladami szponow potworka. Na obu jej ramionach widnialo piec paskudnych, ociekajacych krwia nakluc.

Zaczela plakac. Nie tylko z powodu fizycznego bolu. Plakala z powodu dojmujacej udreki, stresu i strachu. Lzami byla w stanie choc troche ukoic stargane nerwy i zmyc czesc brzemienia winy, jakie spoczywalo na jej barkach.

JESTEM MORDERCZYNIA.

NIE. TO BYLO TYLKO ZWIERZE.

TO BYLO MOJE DZIECKO.

NIE DZIECKO. COS. KLATWA.

Wciaz jeszcze klocila sie ze soba, usilujac znalezc jakies racjonalne usprawiedliwienie, ktore pozwoliloby jej zyc ze swiadomoscia tego, co uczynila, kiedy drzwi przyczepy otwarly sie na osciez i do srodka wszedl Conrad oswietlony stroboskopowym blaskiem blyskawic. Mial na sobie plastikowy, ociekajacy deszczem plaszcz; jego czarne wlosy byly pozlepiane w straki, kilka kosmykow przylegalo do szerokiego czola. Omiatany podmuchem wiatru, jak wielki pies okrazyl pomieszczenie, z zaciekawieniem obwachujac wszystko.

Ellen ponownie poczula nieopanowana, chwytajaca za gardlo zgroze.

Conrad zatrzasnal drzwi. Obracajac sie ujrzal ja siedzaca na podlodze, plecami do sciany, w podartej bluzce, z okrwawionymi ramionami i dlonmi. Chciala wyjasnic, dlaczego zabila dziecko, ale nie byla w stanie wydobyc z siebie glosu. Jej usta poruszyly sie, ale wyplynal spomiedzy nich jedynie ochryply, przerazony charkot.

Przenikliwe niebieskie oczy Conrada przez chwile przepelnialo zaklopotanie. Naraz jego spojrzenie przenioslo sie z Ellen na okrwawione, skulone dziecko lezace o kilka stop od niej na podlodze. Jego potezne dlonie zacisnely sie w wielkie, twarde piesci.

– Nie – rzekl polglosem, z niedowierzaniem. – Nie… nie… nie… Podszedl wolno do malego trupka. Ellen uniosla wzrok i spojrzala na niego z narastajacym lekiem. Conrad, oszolomiony, przyklakl przy martwym stworzeniu i przygladal mu sie przez chwile, ktora zdawala sie wiecznoscia. Nagle lzy pociekly mu po policzkach. Ellen nigdy dotad nie widziala go placzacego. W koncu uniosl bezwladne cialo i przytulil do piersi. Jasna krew dziecka-potworka skapnela na plastikowy plaszcz.

– Moje dziecko, moje male dziecko, moj kochany maly chlopiec – wyszeptal melodyjnie Conrad. – Moj chlopczyk… moj syn… co sie z toba stalo? Co ona ci zrobila? Co ona zrobila?

Narastajacy w Ellen strach dodal jej nowych sil, aczkolwiek niezbyt wiele. Podpierajac sie jedna reka o sciane, podniosla sie powoli. Nogi jej drzaly, kolana miala tak miekkie, jakby mialy ugiac sie pod nia przy pierwszym kroku.

Conrad uslyszal, ze sie poruszyla. Spojrzal na nia.

– Ja… ja… musialam to zrobic – rzucila drzaco. Jego niebieskie oczy byly zimne.

– TO mnie zaatakowalo – stwierdzila.

Вы читаете Tunel Strachu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×