Gorne partie plonacego domu zachwialy sie i runely. Gdzies w oddali, poza sciana dymu, glos cioci Rachael odbijal sie echem”
– Lauro… Lauro…
Dlaczego tam nie ma mamy, dlaczego nie pomaga cioci Rachael wywazyc drzwi piwnicy? Gdziez jest, na Boga? Czyzby dorzucala wegla i dolewala oliwy do ognia?
Charczac i dyszac, Laura starala sie podazac za glosem Rachael, za glosem ratunku.
Spadajaca belka uderzyla ja w plecy. Upadajac, chwycila sie polki z domowymi przetworami. Lezala wsrod odlamkow szkla. Czula zapach ogorkow i brzoskwin.
Nie miala czasu, aby stwierdzic, jakie odniosla obrazenia, bo nastepna lecaca belka zmiazdzyla jej nogi. Bol byl tak silny, ze umysl nie dopuscil go do swiadomosci. Nie miala nawet szesnastu lat, a zniosla tak wiele. Zepchnela bol do najciemniejszego zakamarka psychiki i walczyla; skrecala sie, wsciekala na los i przeklinala matke.
Wiedziala, ze ta nienawisc nie miala racjonalnego podloza, ale odczuwala ja tak silnie, ze w swiadomosci zajela miejsce bolu. Przepelniala ja, dodawala tyle demonicznej energii, ze bylaby w stanie odrzucic ciezka belke z nog.
Przeklinam cie, mamo.
Pietro domu zawalilo sie na parter, czemu towarzyszyl odglos podobny do wystrzalu z dziala.
Przeklinam cie, mamo! Przeklinam cie!
Dwie kondygnacje plonacego rumowiska wdarly sie przez oslabiony strop do piwnicy.
Mamo…
CZESC PIERWSZA
Palec mnie swierzbi, to dowodzi,
Ze jakis potwor tu nadchodzi;
Odsloncie otwor, niech wnijdzie potwor!
SZEKSPIR „Makbet”
(przel. Jozef Paszkowski)
ROZDZIAL 1
Na tle posepnych chmur blyskawica nakreslila postrzepiony zygzak niczym pekniecie na porcelanowym talerzu. Zaparkowane przed biurem Alfreda O’Briana samochody na moment wylonily sie z mroku w oczekiwaniu na nastepny burzowy refleks. Porywisty wiatr chlostal drzewa. Krople deszczu z furia walily w szyby budynku, aby potem strugami splynac po szkle.
O’Brian siedzial plecami do okna i czytal podanie przedlozone mu przez Paula i Carol Tracych.
Jaki to schludny czlowieczek – pomyslala Carol, obserwujac O’Briana. – Kiedy siedzi tak nieruchomo, mozna pomyslec, ze to manekin.
Byl wyjatkowo zadbany. Starannie uczesane wlosy to z pewnoscia efekt pracy dobrego fryzjera. Fachowo przystrzyzone wasy ukladaly sie idealnie symetryczne po obu stronach policzkow. Szary garnitur mial spodnie o kantach tak ostrych i prostych jak zyletki. Czarne buty blyszczaly. Wypielegnowane paznokcie i rozowe, dokladnie wymyte dlonie wygladaly wrecz sterylnie.
Kiedy Carol zostala przedstawiona O’Brianowi niespelna tydzien temu, ocenila go jako przesadnego wrecz pedanta i zdecydowala, ze go nie polubi. Szybko jednak podbil ja swoim usmiechem, nienagannymi manierami i szczera checia przyjscia z pomoca jej i Paulowi.
Zerknela na Paula. Siedzial sztywno w fotelu obok. Obserwowal O’Briana z uwaga, lecz kiedy poczul na sobie wzrok Carol, odwrocil sie i usmiechnal. Jak zwykle jego spojrzenie podnioslo Carol na duchu. Nie byl ani przystojny, ani brzydki, ot, przecietny czlowiek, jednak kochala go za lagodnosc i czulosc, ktore emanowaly z jego twarzy. Orzechowe oczy mialy zdolnosc komunikowania zdumiewajaco subtelnych emocji. Szesc lat wczesniej, na uniwersyteckim sympozjum na temat „Psychologia anormalnosci a wspolczesna proza amerykanska”, gdzie Carol poznala Paula, wlasnie te cieple, wyraziste oczy zwrocily jej uwage, a i potem nie przestawaly jej intrygowac… Teraz mrugnal i tym mrugnieciem zdawal sie mowic: Nie martw sie. O’Brian jest po naszej stronie. Podanie zostanie przyjete. Wszystko dobrze sie ulozy. Kocham cie.
Odmrugnela i udawala pewna siebie, chociaz wiedziala, ze Paula nie sposob oszukac. Tak bardzo chciala zyskac aprobate pana O’Briana. Sama siebie przekonywala, ze nie ma powodow, dla ktorych O’Brian mialby ich odrzucic. Byli mlodzi i zdrowi. Paul mial trzydziesci piec, ona trzydziesci jeden lat – wspanialy wiek, by zaczac nowe zycie, o ktorym marzyli. Oboje odnosili sukcesy w pracy. Nie mieli klopotow finansowych, nawet dobrze im sie powodzilo. Miejscowa spolecznosc ich szanowala. Byli szczesliwym i zgodnym malzenstwem, a ich zwiazek z roku na rok wydawal sie silniejszy. Slowem, mieli wszelkie dane, aby starac sie o adopcje dziecka, wiec dlaczego sie denerwowala?
Kochala dzieci i sadzila, ze potrafi wychowac jedno lub dwoje. W ciagu minionych czternastu lat, kiedy zdobyla trzy stopnie naukowe na trzech uniwersytetach i pozycje w zawodzie, odkladala na pozniej wiele przyjemnosci, a z wielu po prostu zrezygnowala. Zdobywanie wyksztalcenia i robienie kariery zawsze staly na pierwszym planie. Ale adoptowanie dziecka to sprawa, ktorej nie chciala odkladac na pozniej.
Odczuwala silna potrzebe, niemal fizyczna, by zostac matka, wychowywac i ksztalcic dzieci, dawac im milosc i okazywac wyrozumialosc. Byla wystarczajaco inteligentna i swiadoma swojej osobowosci, by zdawac sobie sprawe, ze ta gleboko zakorzeniona potrzeba powstala, przynajmniej po czesci, z niemoznosci poczecia dziecka z wlasnej krwi i ciala.
Ponosila wine za swoja bezplodnosc, ktora wynikla z niewybaczalnej glupoty, popelnionej przed wielu laty. Poczucie winy sprawialo, ze znosila swoj los o wiele gorzej, niz gdyby to natura uczynila ja jalowa. Byla bardzo trudnym dzieckiem, wychowywanym przez rodzicow alkoholikow i brutali, czesto bitym, ktore doswiadczylo pokaznej dawki tortur psychicznych. Zanim skonczyla pietnascie lat, byla wystarczajaco zbuntowana przeciwko rodzicom i calemu swiatu, by nienawidzic wszystkich, a zwlaszcza siebie. W najmroczniejszym okresie swego pogmatwanego, pelnego meki dojrzewania zaszla w ciaze. Przerazona, stracila glowe; nie miala do kogo zwrocic sie o pomoc. Probowala ukryc swoj stan, noszac szerokie pasy, bandazujac sie elastycznymi opaskami oraz ograniczajac jedzenie do minimum, by nie przybierac na wadze. To spowodowalo komplikacje, czego omal nie przyplacila zyciem. Dziecko urodzilo sie przedwczesnie, ale zdrowe. Oddala je do adopcji i przez pare lat nie myslala o tym zbytnio. Swiadomosc, ze stala sie bezplodna, nie byla dla niej dramatem; pragnienie posiadania dziecka mialo pojawic sie pozniej. Dzieki Grace Mitowski, psychologowi dzieciecemu, pracujacej spolecznie przy sadzie dla nieletnich, Carol calkowicie zmienila swoje zycie. Nauczyla sie lubic siebie i wiele lat pozniej zaczela zalowac, ze przyczynila sie do swojej bezplodnosci.
Uznala adopcje za najodpowiedniejszy sposob rozwiazania problemu. Mogla przybranemu dziecku dac tyle milosci co wlasnemu. Wiedziala, ze bedzie dobra i troskliwa matka, i pragnela tego dowiesc – nie tyle swiatu, ile sobie.
O’Brian podniosl wzrok znad podania i usmiechnal sie.
– To naprawde swietnie wyglada – powiedzial, wskazujac formularz. – Naprawde, jest wspaniale. Nie kazdy, kto sklada u nas podanie, ma takie kwalifikacje.
– Milo mi, ze pan to mowi – podziekowal Paul.