Deszczowe zaslony marszczyly sie i trzepotaly jak poruszane wiatrem plocienne namioty.
Carol stala na rozmoklym gruncie, niezdolna do ruchu, zdretwiala ze strachu, przemarznieta od zimnego deszczu.
Kilka metrow od niej znajdowala sie dziewczynka trzymajaca oburacz siekiere. Jej mokre wlosy zwisaly kosmykami do ramion, ubranie przylgnelo do ciala. Oczy przybraly sowi ksztalt, jakby Jane zazyla amfetamine. Twarz wykrzywiala jej wscieklosc.
– Lauro? – odezwala sie wreszcie Carol. – Posluchaj mnie. Masz mnie posluchac. Rzuc siekiere.
– Ty smierdzaca, zgnila suko – powiedziala Laura przez zacisniete zeby.
Na niebie pojawila sie blyskawica, a padajacy deszcz zamigotal przez chwile w jej blasku. Potem uderzyl piorun.
– Lauro, chce, zebys…
– Nienawidze cie! – dziewczynka zrobila krok w strone Carol.
– Natychmiast przestan! – Carol nie cofnela sie. – Uspokoj sie, odprez.
Dziewczynka postapila jeszcze o krok.
– Rzuc siekiere – rozkazala Carol. – Kochanie, posluchaj mnie. Masz mnie posluchac. Jestes tylko w transie. Jestes…
– Tym razem cie dopadne, mamo. Tym razem nie zamierzam przegrac.
– Nie jestem twoja matka – odrzekla Carol. – Lauro, jestes…
– Tym razem zamierzam odciac ci te przekleta glowe, ty suko!
Zaczela mowic innym glosem.
To nie byla Laura.
Glos nalezal do Lindy Bektermann.
– Zamierzam obciac ci te przekleta glowe i postawic na stole w kuchni obok glowy tatusia.
Wzdrygnawszy sie, Carol przypomniala sobie koszmarny sen sprzed kilku dni. Widziala w nim dwie odciete glowy – mezczyzny i kobiety. Ale skad Jane mogla wiedziec, co bylo w tym snie?
Carol cofnela sie kilka krokow, a potem jeszcze troche. Pomimo zimnego deszczu zaczela sie pocic.
– Mowie ci po raz ostatni, Lindo, odloz te siekiere i…
– Zamierzam obciac ci glowe i porabac cie na tysiac kawaleczkow.
Ten glos nalezal do Jane. Sama wydostala sie z transu. Wiedziala, kim jest Carol. A jednak chciala ja zabic.
Carol pobiegla w strone schodkow prowadzacych na ganek.
Dziewczynka szybko ja wyminela i zablokowala dojscie do drzwi. Potem ruszyla w kierunku Carol, szczerzac zeby w usmiechu.
Carol odwrocila sie i pobiegla do lasu.
Mimo ulewnego deszczu, ktory bombardowal przednia szybe, pomimo brudnawej mgly unoszacej sie nad droga i zdradliwie sliskiej nawierzchni Paul powoli przycisnal pedal gazu do oporu i zjechal pontiakiem na sasiedni, szybszy pas ruchu.
– To maska – orzekl.
– Co masz na mysli? – spytala Grace.
– Osobowosc Jane Doe, Lindy Bektermann i Millie Parker – kazda z nich byla tylko maska. Bardzo realna, przekonujaca, ale tylko maska. Za nia kryla sie zawsze ta sama twarz, ta sama dziewczynka – Laura.
– Musimy polozyc kres tej maskaradzie raz na zawsze. Gdybym tylko mogla do niej przemowic jako ciocia Rachael, zatrzymalabym cale to szalenstwo. Jestem pewna. Posluchalaby mnie… Rachael. Rachael byla jej najblizsza. Blizsza nawet niz matka. Moge sprawic, aby uwierzyla, ze jej matka, Willa, nie miala nic wspolnego z podpaleniem domu. Niech wreszcie to zrozumie: nie ma zadnego powodu do zemsty. Kolo sie zamknie.
– Jesli nie bedzie za pozno – rzekl Paul.
– Jesli.
Carol biegla w zacinajacym deszczu przez siegajaca do kolan trawe wznoszacej sie stromo laki, wysoko unoszac nogi i ciezko dyszac. Kazdy krok przeszywal ja bolem.
Przed nia rozciagal sie las, ktory wydawal sie jedynym wybawieniem. Tysiace miejsc do ukrycia, niezliczone sciezki, ktorymi mogla kluczyc.
W polowie drogi przez lake zaryzykowala i spojrzala za siebie. Jane biegla za nia w odleglosci zaledwie kilkunastu metrow.
Blyskawica rozdarla sklebione chmury, a ostrze siekiery mignelo raz i drugi w jej blasku.
Carol raz jeszcze spojrzala przed siebie, zdwoila wysilki, by dotrzec do drzew, i dala nura miedzy zarosla, w bujne podszycie. Pomyslala, ze istnieje szansa – moze bardzo niewielka – ze ujdzie z zyciem.
Skulony nad kierownica, wytezajac wzrok, by niczego nie przeoczyc na zalanej deszczem autostradzie, Paul odezwal sie”
– Chce, zebysmy sobie jedno jasno powiedzieli.
– Co mianowicie?
– Zalezy mi przede wszystkim na Carol.
– Oczywiscie.
– Jesli wkroczymy w sam srodek groznej sytuacji, zrobie wszystko, aby ja ochronic.
Grace rzucila spojrzenie na skrytke z rekawiczkami.
– Masz na mysli… rewolwer.
– Tak. Jesli bede musial, uzyje go, Grace. Zastrzele dziewczynke, jesli nie bede mial wyboru.
– Malo prawdopodobne, abysmy wkroczyli w momencie konfrontacji – odparla Grace. – Albo mamy to jeszcze przed soba, albo juz jest po wszystkim.
– Nie pozwole skrzywdzic Carol – powiedzial ponuro. – I nie chce, zebys probowala mnie powstrzymac.
– Musisz wziac pod uwage pewne sprawy.
– Jakie?
– Po pierwsze, jesli Carol zabije dziewczynke, bedzie to rownie tragiczne. A przede wszystkim – nic sie nie zmieni. Zarowno Millie, jak i Linda zaatakowaly swoje matki, ale to one zostaly zabite. Co sie stanie, jesli Carol w obronie wlasnej zabije Jane? Wiesz, ze nigdy nie przestala sie obwiniac z powodu oddania dziecka do adopcji. Dzwiga to brzemie juz szesnascie lat. Coz pocznie, gdy odkryje, ze zabila wlasna corke?
– To ja zniszczy – odparl bez wahania.
– Z pewnoscia. A jak to wplynie na wasz zwiazek, jesli ty zabijesz jej corke, nawet ocalajac zycie Carol?
Zastanawial sie przez chwile.
– To moze byc koniec naszego malzenstwa.
I zadrzal.
Chociaz sciezka prowadzaca przez las byla bardzo kreta, Carol nie mogla zgubic dziewczynki. Kluczyla od wykrotu do wykrotu, przeszla przez strumyk, cofnela sie ta sama droga, ktora przyszla. Caly czas poruszala sie przygarbiona, kryjac sie w gaszczu, w strumieniach ulewnego deszczu, ktory tlumil odglos jej krokow. Stapala glownie po starych lisciach lub posuwala sie od kamienia do kamienia, od klody do klody, nie zostawiajac odciskow stop na grzaskiej ziemi. A jednak Jane szla w slad za nia z niesamowita pewnoscia, bez wahania, jak gdyby miala w sobie cos z psa gonczego.
Wreszcie, gdy nabrala pewnosci, ze zgubila dziewczynke, przykucnela pod wielka sosna, oparla sie o wilgotny pien i oddychala gleboko, gwaltownie, chrapliwie, czekajac, az serce przestanie jej walic.
Minela minuta. Dwie. Piec.
I tylko deszcz skapywal z lisci i gestych igiel sosnowych.
Poczula przejmujaco wilgotna won roslinnosci – mchu, grzybow, lesnej trawy…
Nic sie nie poruszalo.
Byla bezpieczna, przynajmniej na razie.
Nie mogla jednak siedziec ot tak sobie pod wysoka sosna i czekac, az nadejdzie pomoc. Jane w koncu