cerynejska. Tak sie pogodzili.
Niekiedy Warii zdawalo sie, ze d’Evrait rzuca na nia spojrzenia, ktore mozna tlumaczyc tylko w jeden sposob, ale poza tym Francuz byl istnym Bayardem, rycerzem bez skazy. Jak i inni dziennikarze, na kilka dni przepadal na pierwszej linii, tak ze widzieli sie teraz rzadziej niz pod Plewna. Ale pewnego razu mieli na osobnosci rozmowe, ktora nastepnie Waria odtworzyla z pamieci i slowo po slowie zapisala w dzienniku (po wyjezdzie Erasta Pietrowicza jakos zapragnela pisac dziennik – pewnie z braku innych zajec).
Siedzieli w przydroznej karczmie, na przeleczy gorskiej. Grzali sie przy ognisku, w dodatku pili grzane wino, wiec dziennikarz troche odtajal.
– Ach,
– Oczywiscie, mialby pan – uczciwie odpowiedziala Waria i przylapala sie, ze brzmi to jak zaproszenie do flirtu. – Chcialam powiedziec, Charles, ze mialby pan szanse nie mniejsze i nie wieksze niz Michail Dmitrijewicz. To znaczy zadne. Prawie.
Ale „prawie” jednak dodala. O, nienawistny, niedajacy sie wyplenic pierwiastku kobiecy!
Poniewaz d’Evrait najwyrazniej rozkleil sie jak nigdy dotad, Waria zadala pytanie, ktore od dawna ja nurtowalo:
– Charles, a czy ma pan rodzine?
– Pani, jak rozumiem, ma na mysli to, czy mam zone?
Waria sie stropila.
– No, nie tylko. Rodzicow, braci, siostry…
Wlasciwie – zganila sie – po co byc obludnica. Zupelnie zwyczajne pytanie. I zdecydowanie dodala:
– O zonie tez oczywiscie chcialabym wiedziec. Taki Sobolew nie ukrywa, ze jest zonaty.
– Niestety,
A wiec okazywalo sie, ze jednak nie jest obojetny, tylko nie chce rywalizowac z Sobolewem. Pewnie z dumy. Ta okolicznosc wszakze nie przeszkadzala Francuzowi utrzymywac z Michelem przyjaznych stosunkow. Najczesciej d’Evrait przepadal wlasnie z oddzialem Bialego Generala, bo ten nieustannie znajdowal sie w awangardzie nacierajacych wojsk i korespondenci mieli sie tam czym pozywic.
W poludnie osmego stycznia Sobolew przyslal po Warie zdobyczna karete i eskorte kozakow – zapraszal ja do dopiero co zdobytego Adrianopola. Na miekkim skorzanym siedzeniu lezalo narecze roz z oranzerii. Robiac z nich bukiet, Mitia Gridniow rozdarl o kolce nowiutenkie rekawiczki i bardzo sie speszyl. Po drodze Waria go pocieszala, zartobliwie obiecala oddac swoje (podporucznik mial male, dziewczece rece). Mitia sciagnal plowe brwi, obrazony pociagnal nosem i przez dobre pol godziny sie dasal, mrugajac dlugimi, puszystymi rzesami. Rzesy to chyba jedyna rzecz, ktorej mozna cherlakowi zazdroscic – myslala Waria. Takie same jak u Erasta Pietrowicza, tylko jasne. Dalej mysli w naturalny sposob pobiegly za nie wiadomo gdzie sie tulajacym Fandorinem. Niechby jak najpredzej przyjechal! Z nim… Spokojniej? Ciekawiej? Wlasciwie trudno tak od razu powiedziec, ale z nim na pewno byloby l e p i e j.
Dojechali, kiedy sie juz zmierzchalo. Miasto przycichlo, na ulicach nie bylo zywej duszy, tylko dzwiecznie stukaly kopytami konne patrole i dudnila ciagnieta szosa artyleria.
Tymczasowy sztab znajdowal sie w budynku dworca. Juz z daleka Waria uslyszala dziarska muzyke – orkiestra deta grala
W poczekalni oczywiscie swietowano. Oficerowie ucztowali przy napredce zestawionych, najrozmaitszej proweniencji stolach, ktore uginaly sie pod ciezarem niewymyslnych potraw i niemalej liczby butelek. Akurat kiedy Waria i Gridniow weszli, wszyscy ryczeli: „Hurra!”, wznoszac kufle i zwracajac sie w strone stolu, za ktorym siedzial dowodca. Slawny bialy mundur generala ostro kontrastowal z czarnymi uniformami wojsk regularnych i szarymi kozakow. Oprocz samego Sobolewa za honorowym stolem siedzieli najstarsi ranga dowodcy (z nich Waria znala tylko Pieriepiolkina) i d’Evrait. Twarze mieli wesole, zaczerwienione – zdaje sie, ze juz dlugo biesiadowali.
– Warwaro Andriejowno! – zawolal Achilles, zrywajac sie od stolu. – Szczesliwy jestem, ze jednak zaszczycila nas pani! Panowie, na czesc jedynej damy: „Hurraa!”
Wszyscy wstali i wydali ogluszajacy ryk, az Waria sie przestraszyla. Nigdy jeszcze nie pozdrawiano jej z takim zapalem. Czy slusznie zrobila, przyjmujac zaproszenie? Baronowa Wriejska, szefowa lazaretu, z ktorego personelem mieszkala Waria, uprzedzala swoje podopieczne: „Mesdames, trzymajcie sie z dala od mezczyzn, kiedy ci sa rozgrzani walka, a tym bardziej zwyciestwem. Budzi sie w nich pierwotna dzikosc, a wowczas – kazdy mezczyzna, chocby byl wychowankiem Korpusu Paziow, staje sie barbarzynca. Pozwolcie im pobyc w meskim towarzystwie, ochlonac, a wroca do cywilizacji i zaczna sie kontrolowac”.
Na razie u sasiadow za stolem niczego dzikiego poza przesadna galanteria i podniesionymi glosami Waria nie zauwazyla. Posadzono ja na miejscu najbardziej zaszczytnym – po prawicy Sobolewa. Z drugiej strony znalazl sie d’Evrait.
Wypila szampana, troche sie uspokoila i spytala:
– Michel, niech pan powie, coz to za pociag tam stoi? Nie pamietam juz, kiedy ostatni raz widzialam parowoz stojacy na szynach, a nie poniewierajacy sie na nasypie.
– To nic pani nie wie?! – krzyknal mlody pulkownik siedzacy na koncu stolu. – Wojna skonczona! Dzisiaj z Konstantynopola przybyli parlamentariusze! Koleja zelazna, jak w czasie pokoju!
– To ilu jest tych parlamentariuszy? – zdziwila sie Waria. – Caly pociag?
– Nie, Warienko – wyjasnil Sobolew. – Tylko dwoch. Ale Turcy tak sie przerazili upadkiem Adrianopola, ze nie chcac tracic ani chwili, po prostu doczepili wagon do zwyklego pociagu. Bez pasazerow, ma sie rozumiec.
– A gdzie parlamentariusze?
– Wyprawilem ich powozami do wielkiego ksiecia. Dalej szyny sa zerwane.
– Ach, sto lat nie jezdzilam koleja! – Westchnela rozmarzona. – Mozna wygodnie usiasc, otworzyc ksiazke, popic goracej herbaty… Za oknem migaja slupy telegraficzne, stukaja kola…
– Ja bym pania przewiozl – powiedzial Sobolew. – Ale szkoda, ze wybor trasy jest niewielki. Stad mozna tylko do Konstantynopola.
– Panowie, panowie! – zakrzyknal d’Evrait. – To znakomity pomysl!
– To nieodpowiedzialnosc i awanturnictwo – odparl podpulkownik Pieriepiolkin. – Mam nadzieje, Michaile Dmitrijewiczu, ze wystarczy panu zdrowego rozsadku, by sie nie dac skusic.
Oschly, niesympatyczny czlowiek z tego Jeriemieja Pieriepiolkina. Prawde mowiac, Waria zdazyla nabrac do niego najzywszej antypatii, chociaz przyjmowala na wiare niezrownane zalety sluzbowe szefa sztabu u Sobolewa. Zeby nie byl taki gorliwy! To nie zarty: nie minelo pol roku, jak z kapitana skoczyl od razu na podpulkownika, i jeszcze dostal Jerzego, a za rane w bitwie – Szable Swietej Anny. Wszystko to dzieki Michelowi. A patrzy wilkiem, jakby mu Waria cos ukradla. Zreszta wiadomo – zazdrosci, chce, zeby Achilles nalezal tylko do niego. Ciekawe, jak