Widziala, jak ten mezczyzna zbliza sie od strony foyer, ale przeniosla uwage na innych ludzi, przekonana, ze to nie moze byc Whitney Gavis. Mial okolo stu siedemdziesieciu pieciu centymetrow wzrostu, byl troche nizszy od Bena, ale chyba lepiej zbudowany, bardziej barczysty. Szerokie biale spodnie i koszula z dzianiny w pastelowym blekicie nadawalyby mu wyglad a la Miami Vice, gdyby nie brak bialej marynarki. Jednakze lewa polowa jego twarzy byla znieksztalcona przez siec czerwonych i brazowych blizn, jak gdyby ktos zadal mu glebokie rany klute lub probowal podpalic (albo jedno i drugie). Lewe ucho mial zdeformowane i pokryte krostami. Poruszal sie niepewnym, sztywnym krokiem, z trudem podnoszac lewa noge, co wskazywalo na to, ze jest ona sparalizowana – lub nawet zastapiona proteza. Jego lewa reka byla amputowana w polowie miedzy lokciem i dlonia, a kikut wystawal z krotkiego rekawa koszulki.
Widzac zaskoczenie Rachael, Gavis rozesmial sie.
– Najwyrazniej Benny nie ostrzegl pani… Musialem cos zlozyc w ofierze, aby ocalic zycie.
Rachael zamrugala powiekami i rzekla:
– Nie, nie… Ciesze sie, ze pana widze… Ciesze sie, ze mam przyjaciela i niewazne… To znaczy, ja nie… Mysle, ze pan… O kurcze, nie ma powodu, zeby…
Chciala wstac z kanapy, ale zdala sobie sprawe, ze moze wygodniej bedzie jej siedziec, choc z drugiej strony to przeciez lenistwo, w konsekwencji wiec zawisla, niezdecydowana, biodrami w powietrzu.
Whitney znow sie usmiechnal i zdrowa reka ujal ja pod ramie.
– Odprez sie, dziecko. Nie obrazilem sie. Nie znam nikogo na swiecie, kto by mniej zwracal uwage na sprawy aparycji niz Benny. On ocenia ludzi na podstawie ich cech wewnetrznych, a nie powierzchownosci; to bardzo do niego podobne, ze zapomnial powiedziec pani o mojej… powiedzmy… osobliwosci. Nie uwazam sie za kaleke. Chociaz miala pani pelne prawo poczuc sie nieswojo, dziecino.
– Mysle, ze Ben nie mial nawet czasu, zeby mi o tym powiedziec, nawet jesli chcial… – odrzekla, decydujac sie, ze nie bedzie juz siadac. – Czas nas gonil…
Byla zaskoczona. Wiedziala, ze Benny i Whitney walczyli razem w Wietnamie, ale Gavis nie wygladal jej na zolnierza. Dopiero po chwili zrozumiala, ze przed wyjazdem do poludniowo-wschodniej Azji byl normalnym zdrowym mezczyzna, pozbawionym ulomnosci i ze to na wojnie stracil noge i kawalek reki.
– Czy u Bena wszystko w porzadku? – spytal Whitney.
– Nie wiem.
– Gdzie on jest?
– W drodze do Vegas. Przynajmniej taka mam nadzieje. Ale nie jestem pewna.
Nagle uderzyla ja przerazajaca mysl. Przeciez Benny tez mogl teraz wygladac tak jak Gavis! Tez mogl wrocic z wojny ze zdeformowana twarza, bez nogi i kawalka jednej reki! Od poprzedniego wieczora, kiedy to Ben odebral Vincentowi Baresco jego magnum kaliber 357, Rachael – mniej lub bardziej podswiadomie – myslala o swym przyjacielu jako o czlowieku nieugietym, niepokonanym, obdarzonym niewyczerpanymi pokladami energii. Wczesniej bala sie o niego, a od chwili gdy zostawila go samego na gorze nad jeziorem Arrowhead, obawiala sie bez przerwy. Ale przez caly czas goraco pragnela uwierzyc, ze Ben jest zbyt silny i szybki, by moglo mu grozic cokolwiek zlego. Teraz, widzac, w jakim stanie Whitney Gavis wrocil z wojny, wiedzac, ze walczyli ramie w ramie, nagle zrozumiala – i wreszcie dotarlo do niej – ze Benny tez jest istota smiertelna, wrazliwa na rany jak kazdy czlowiek i uczepiona zycia zalosnie cieniutkimi niteczkami.
– Czy wszystko w porzadku? – spytal Whitney.
– Zaraz… zaraz mi przejdzie – powiedziala Rachael, trzesac sie. – Jestem po prostu wyczerpana… i martwie sie.
– Chce wiedziec wszystko, co sie naprawde wydarzylo. Wersje oficjalna znam z telewizji.
– Jest duzo do opowiadania – odparla kobieta. – Ale nie tutaj.
– Dobrze – zgodzil sie Gavis, patrzac na przechodzacych ludzi. – Nie tutaj.
– Benny ma sie ze mna spotkac w swoim motelu.
– W motelu? Tak, mysle, ze to dobra kryjowka. Lepsza niz luksusowy hotel.
– Ja nie mam wyboru.
Opuscili foyer i Whitney, ktory takze umiescil samochod na hotelowym parkingu, kazal boyowi przyprowadzic oba pojazdy.
Stali pod wysokim porte cochere, oslonieci przed szalejaca na zewnatrz burza. Blyskawice juz sie nie pojawialy, a lejace sie z nieba strugi deszczu nie byly tu, wokol rozswietlonego tysiacami lampek budynku, ani szare, ani mroczne jak na pustyni. Miliony kropli odbijaly bursztynowe i zolte swiatla zdobiace wejscie do „Grandu”; wygladalo to tak, jakby cala ulica pokryta byla cienka warstwa roztopionego zlota.
Najpierw przyprowadzono samochod Whitneya, snieznobialy karmann ghia, ale czarny mercedes pojawil sie tuz za nim. Chociaz wiedziala, ze zwraca tym na siebie uwage, Rachael nalegala, by – zanim odjada – sprawdzic bagaznik i tylne siedzenie jej auta. Plastykowy worek zawierajacy akta „Wildcard” znajdowal sie tam, gdzie go zostawila, ale szukala czego innego. Wiedziala, ze to przesada – w koncu Eric juz nie zyl lub przynajmniej zostal zredukowany do jakiejs podludzkiej formy, ktora pelzala teraz po pustyni sto piecdziesiat kilometrow stad albo i dalej. Nie istniala mozliwosc, ze wysledzil jej obecnosc w „Grandzie” i ukryl sie w zaparkowanym samochodzie. Mimo to Rachael dokladnie sprawdzila bagaznik i odetchnela z ulga, kiedy nic nie znalazla.
Wyjechala za Whitneyem na Flamingo Boulevard, skrecila w Paradise Boulevard, potem w Tropicana i pomknela w strone motelu „The Golden Sand Inn”.
Nawet w nocy, posrod strug deszczu, Eric nie odwazyl sie pojechac Bulwarem Poludniowym, ta jaskrawo oswietlona, barokowo zdobiona ulica nazywana przez miejscowa ludnosc „Strip”. Tutaj nie bylo widac nocy. Tutaj dominowaly osmio-, dziesieciopietrowe reklamy zlozone z migoczacych, pulsujacych, blyskajacych zarowek; tysiace kilometrow jarzacych sie neonow, poskrecanych jak swiecace jelita przezroczystych ryb glebinowych. Zaslona z deszczu przykrywajaca szyby pickupa i maksymalnie opuszczone rondo kowbojskiego kapelusza nie stanowily nalezytego zabezpieczenia przed ciekawoscia kierowcow, ktorzy mogliby dojrzec straszne oblicze Erica. Zjechal wiec z Bulwaru Poludniowego, zanim pojawily sie hotele, w pierwsza przecznice na wschod, mijajac miedzynarodowe lotnisko McCarran. Tu nie bylo zadnych hoteli, karnawalowych lampek ani zbyt wielu samochodow. Okrezna droga dojechal do Tropicana Boulevard.
Slyszal, jak Shadway mowil Rachael o motelu w Vegas, i bez trudu odnalazl go na pustawej, slabo zabudowanej ulicy. Parterowy budynek w ksztalcie litery U otoczony byl odslonietym od strony Tropicana basenem. Sciany, wykladane poczernialymi na sloncu deskami, wymagaly pomalowania. Betonowa faktura byla brudna, popekana i nieswieza. Typowy w strefie pustynnej smolowany kamienny dach prosil sie o remont. Wiele szyb popekalo, a stolarke okienna nalezalo wymienic. Wszedzie wokol rosly wielkie chwasty. Pod jedna ze scian lezala sterta zwiedlych lisci i starych papierow. Na kilkumetrowej wysokosci metalowej konstrukcji dyndal w rytm podmuchow zachodniego wiatru zepsuty, nieczynny neon.
Teren po obu stronach budynku byl zasmiecony i nie wykorzystany. Na wprost motelu budowano nowy dom mieszkalny; teraz nikt tam nie pracowal i w mroku nocy straszyl szkielet konstrukcji o roznym stopniu zaawansowania. Jesli nie liczyc przejezdzajacych ulica samochodow, okolica byla raczej pusta.
Sadzac po braku jakiegokolwiek swiatla, Rachael jeszcze nie przybyla. Gdzie ona jest? Jechala przeciez bardzo szybko, Eric nie wierzyl, ze mogl ja wyprzedzic na autostradzie. Kiedy pomyslal o niej, serce zaczelo mu mocniej bic. Oczy znow zaszly czerwonawa mgielka. Wspomnienie krwi spowodowalo obfite slinienie. Znana mu juz zimna wscieklosc rozeszla sie po jego ciele krysztalkami lodu. Eric zacisnal olbrzymie jak u rekina szczeki i walczyl ze soba, by zachowac choc troche przytomnosci umyslu, ktora potrzebna mu byla do prawidlowego funkcjonowania.
Zatrzymal pickupa na zwirowym poboczu kilkadziesiat metrow za motelem, wjezdzajac przednimi kolami do rowu. Chcial sprawic wrazenie, ze kierowca wroci po unieruchomione auto dopiero nad ranem. Wylaczyl swiatla i silnik; dudnienie deszczu o dach bylo teraz glosniejsze, niz gdy rywalizowal z nim warkot silnika. Odczekal, az droga bedzie pusta otworzyl drzwi na druga strone i wyszedl na ulewe.
Rowem wypelnionym brudna, brunatna woda ruszyl w strone motelu. Biegl, bo gdyby na ulicy pojawil sie samochod, nie mialby sie gdzie ukryc. Ale na razie jedyna oznaka zycia w tym pustym, martwym terenie byly targane wiatrem kule sklebionych chwastow.
Znow ogarnelo go pragnienie zerwania z siebie odziezy. Nie mogl oprzec sie glebokiej pokusie, by pobiec nago wsrod wietrznej, deszczowej nocy – byle dalej od swiatel wielkiego miasta – do dzikiego swiata przyrody. Ale zadza zemsty byla silniejsza, i to ona trzymala go ubranego, skupionego na jednym jedynym celu.
Male biuro hotelowe miescilo sie w polnocno-wschodnim rogu budynku. Przez duze okno widac bylo tylko