gry w kosza. Brak czulych gestow nie byl tym, nad czym szczegolnie ubolewala, ale akurat dzis jakos jej doskwieral.
Wyciagnela piwo. Rzucila butelke Quincy’emu, a swoja otworzyla jednym zrecznym ruchem. Kapsel odskoczyl. Nad szyjka pojawila sie chlodna mgielka. Rainie wziela gleboki wdech i przez chwile delektowala sie aromatem chmielu. Cholera. Czego by nie dala za jeden lyk. Jeden dlugi, kojacy, znieczulajacy lyk.
Zamiast tego oparla sie o stary drewniany zaglowek i przycisnela szklo do brzucha.
Quincy z nieotwarta jeszcze butelka w reku przygladal sie Rainie badawczo ciemnymi oczami.
– Porozmawiaj ze mna – wymamrotala.
– Rainie, ta demonstracja nie byla dobrym poczatkiem rozmowy.
– Zamknij sie i porozmawiaj ze mna.
Uniosl brwi, ubawiony jej kategorycznym tonem.
– Jaka jest twoja ekszona?
– Chryste, chcesz mnie dobic?
Rainie wyprostowala sie. Spojrzala na niego ze szczerym zainteresowaniem.
– Pytam powaznie. Jaka jest twoja ekszona?
Agent westchnal z rezygnacja i otworzyl butelke. Potem wyciagnal sie na brzuchu w poprzek duzego lozka. Rainie oparla stopy o biodro Quincy’ego. Podziwiala linie jego szyi wylaniajacej sie z rozpietego kolnierzyka bialej koszuli.
– Bethie jest dobra matka – powiedzial w koncu. – Zawsze wspaniale opiekowala sie naszymi corkami… corka. Corkami.
– Jak sie poznaliscie?
– W college’u. Kiedy robilem doktorat z psychologii.
– Jest psychologiem?
– Nie. Bethie pochodzi z zamoznej rodziny. W tych sferach college jest sposobem na znalezienie odpowiedniego meza. Szkoda… ma niezwykly umysl.
– Jest ladna? – zapytala Rainie.
Quincy zawahal sie.
– Ladnie sie starzeje – powiedzial w koncu obojetnym glosem.
– Ladna, inteligentna i do tego dobra matka. Tesknisz za nia?
– Nie – stwierdzil kategorycznie.
– Czemu nie?
– Moje malzenstwo to prehistoria, Rainie. Kiedy sie poznalismy, Bethie podziwiala moje policyjne sukcesy, ale oczekiwala, ze wybiore kariere psychologa z prywatna praktyka, ktora wyzej ceni sie w towarzystwie niz prace gliny. Cholera, ja tez tak myslalem. A jednak dalem sie zwerbowac. Nie powiedzialem „nie”. I biedna Bethie musiala brnac przez zycie z agentem. Jesli chcialem byc wobec niej lojalny, powinienem byl zostac psychologiem. Ale wybralem wiernosc sobie. Praca mnie wciagnela na dobre, a moje malzenstwo rozpadlo sie.
– Dlaczego nie mowisz o niej nic zlego?
– Bo jest matka moich dzieci i szanuje to.
– Dzentelmen, co? – zakpila z nutka szyderstwa. Nie chciala szukac zwady, ale jak zwykle nie zdolala sie opanowac. Walka byla tym, co wychodzilo jej najlepiej. W naturze Rainie dominowala raczej sklonnosc do konfliktow niz dobroc. Znowu pomyslala o George’u Walkerze i zaczely ja piec oczy. Nie chciala, sie rozplakac.
– Wierze w dobre maniery – powiedzial cicho Quincy. – Z racji swojej pracy spotykam sie z takim zwyrodnieniem, ze nie musze do tego wszystkiego dokladac wlasnych wybrykow.
– Ja nie mam dobrych manier.
– Nie masz. – Usmiechnal sie z udawana dezaprobata. – Ale tobie to jakos pasuje.
Rainie odstawila butelke na szafke nocna. Starala sie opanowac. Ladnie wybrnal. Nie mogla tego zniesc. Zaczepny nastroj ogarnial ja coraz silniej. Wiedziala, dokad to prowadzi.
– Ty tez pochodzisz z bogatej rodziny, co, Quincy? Eleganckie garnitury, droga woda kolonska. To dla ciebie nic nowego.
– Nie pochodze z bogatej rodziny. Moj ojciec jest farmerem. Urodzil sie i wychowal na wsi. Ma sto akrow na Rhode Island. Haruje na tej ziemi w pocie czola i swiata poza nia nie widzi. To on mnie nauczyl, jak wazne sa dobre maniery. Nauczyl mnie kochac jesien, kiedy liscie zmieniaja kolor i dojrzewaja jablka. I jeszcze, zeby nigdy nie mowic bliskim osobom, ze mi na nich zalezy. – Kacik jego ust zadrzal ironicznie. – A garnitury wybralem sobie sam.
Rainie przykleknela na lozku. Nie spuszczala z niego oczu. Przysunela sie blizej.
– Ja pochodze z bialej holoty.
Nie odwrocil wzroku.
– Daj spokoj, Rainie.
– Nie. Mowie tylko od razu, kim jestem, zebys potem nie mogl mi tego wytknac. – Przysuwala sie coraz blizej. A on sie nie cofal. – Nie mam dobrych manier. Nie znosze przepraszac. Mam zly charakter, zle sny, zly nastroj i nie powinnam tego robic, ale do cholery, i tak to zrobie.
– Klamczucha – powiedzial. Szeroka dlonia przysunal blizej jej glowe. Sama sprowokowala ten pocalunek, ale i tak ja zaszokowal. Poczula chlodne, mocne wargi. I smak chmielu, lagodny, zlocisty. Zachlannie otworzyla usta. Wsunal w nie jezyk i wlasnie wtedy pomimo jej najlepszych checi ozyly stare strachy.
Wbila paznokcie w dlonie. Robila, co mogla, zeby nie stracic kontroli nad umyslem. Zolte laki. Leniwe strumienie. Przez lata opanowala tyle technik. Oby bylo jak najprosciej. Jak najszybciej. Nie wolno wpasc w panike. Nikt sie nie dowie.
Poczula na policzku palce Quincy’ego. Laskotaly ja, a ich szorstki dotyk wywolal nieoczekiwana fale ciepla w zoladku. Zamarla, troche przestraszona. Szeptal cos, wtulony w jej wlosy. Pozwolila glowie opasc do tylu. Odslonila szyje. Cieply oddech musnal jej obojczyk.
Zejdzie nizej, pomyslala. Trzeba pamietac, zeby jeknac. Zolte laki i leniwe strumienie. Czula jego wargi, pewne i doswiadczone. Ale wiedziala, ze mroczna otchlan czai sie tuz-tuz. Zolte laki, leniwe strumienie. Dotknie jej piersi. Ona zadrzy i wygnie sie. Miejmy to za soba. Niech to sie juz stanie.
Rainie ogarnal nagle niewymowny smutek. Sama zaczela, ale okazalo sie, ze to nie tego potrzebuje. Nie powinna byla kusic Quincy’ego. Roznil sie od innych mezczyzn. Z nimi seks byl plytki i bez znaczenia. Z nim bylby bluznierstwem.
Opuscila glowe. Niech chociaz nie widzi jej oczu. Niech nie widzi jej takiej obnazonej, gdy, zamiast o nim, mysli o zoltych lakach, leniwych strumieniach i Dannym O’Grady, uzbrojonym w strzelbe, ktora przyniosla smierc jej matce.
Poczula bol. Bol tak silny, ze nie wiedziala, gdzie konczy sie cierpienie, a gdzie zaczyna Rainie Conner.
Rece Quincy’ego przesunely sie wyzej, zanurzyly w jej wlosach. Odgarnal dlugie, piekne pasma z twarzy Rainie. A potem z kacika oka scalowal pierwsza lze.
Rainie poderwala sie z lozka.
– Na litosc boska, nie badz taki cholernie mily.
Zatrzymala sie przy chybotliwym stole, sciskajac pod szyja rozchelstana bluzke i oddychajac ciezko.
Quincy powoli usiadl. Jego ciemne wlosy byly potargane. Nie pamietala, kiedy mu je rozwichrzyla. Policzki mial szorstkie od calodziennego zarostu. Rainie przycisnela reke do zaczerwienionej szyi i dopiero teraz poczula pieczenie.
Cholera. Idiotka. I w dodatku za chwile sie rozplacze, zeby wstyd byl jeszcze wiekszy. Jak dorosla kobieta moze sie tak glupio zachowywac? Dosyc tego. Chwycila kurtke i ruszyla w strone drzwi.
– Stoj!
W malenkim pokoju glos Quincy’ego zabrzmial zaskakujaco glosno. Rainie zamarla.
– Usiadz, prosze – powiedzial juz ciszej.
– Nie. – Nacisnela klamke.
– Siadaj, do cholery!
Przycupnela na twardym drewnianym krzesle przy drzwiach.
– Przepraszam – rzucil krotko Quincy. – Nie chcialem na ciebie wrzeszczec. Nie chcialem, zeby sprawy zaszly tak daleko. Wielu rzeczy, ktore sie dzisiaj wydarzyly, nie chcialem.