Mimo wszystko poczula sie lepiej. Wykrzywila usta w ironicznym usmiechu.
– Dzieki, agencie. A teraz, jesli pozwolisz, pojde sobie.
– Zamknij sie, Rainie. I daj sobie spokoj z ta poza.
Quincy podniosl sie ciezko z lozka. Pierwszy raz Rainie zauwazyla, ze drza mu rece. Zmarszczki wokol oczu staly sie wyrazniejsze. Usta tworzyly posepna linie. Ten widok zabolal ja. Ona mu to zrobila i wiedziala, ze postapila zle.
Zalowala, ze nie jest inna osoba… Zalowala, ze nie potrafi zmazac z jego twarzy tego smutku.
Tymczasem siedziala jak niegrzeczna uczennica przylapana na goracym uczynku i czekala na pierwszy cios.
– Nie patrz tak na mnie – zniecierpliwil sie. – Nie jestem twoja matka ani mezem, ktory cie bije. Czasem mam ochote skrecic ci kark, ale nigdy cie nie uderze.
– Jestes na to za dobrze wychowany, Quincy? Nie umialbys sie znizyc do tego poziomu?
Na jego twarzy zadrzal miesien. Rainie pomyslala, ze jednak zdolala wytracic tego mezczyzne z rownowagi i przez chwile triumfowala. Co ty wyprawiasz, idiotko? Moze sie w koncu zamkniesz?
Nie mogla sie powstrzymac. Wstala z krzesla, gnana przez demony, ktore dobrze znala, ale byla zbyt zmeczona, zeby je okielznac. Podeszla do Quincy’ego powoli, obserwujac, jak znowu mruzy oczy. Czula, ze ma nad nim wladze. Gdy jego wzrok przesunal sie w dol, rozpiela guzik na piersiach.
– Zadnych pieszczot
Rozpiela nastepny guzik, odslaniajac znoszony, bawelniany stanik. Rece juz nie drzaly. Krecilo jej sie tylko w glowie. Jakby nie byla w swoim ciele, a z oddali ogladala postaci w sztuce. Ile to juz razy? Niewazne. Na wyrzuty sumienia zawsze jest czas rano.
Quincy scisnal ja mocno za reke. Usmiechnela sie i przywarla do niego, pocierajac wyzywajaco kroczem o jego wzwod.
– Zerznij mnie – wymamrotala glosem, ktorego sama prawie nie poznala. – Dobrze mnie zerznij.
– Jak sie nazywal? – zapytal surowo. – Ile mialas lat? Matka wiedziala, czy byla zbyt pijana, zeby sie przejac? Cholera jasna! – Odepchnal Rainie i zaczal szybkim krokiem przemierzac pokoj, jakby nie mogl sie pohamowac. Jeszcze przed chwila czula jego silne cialo. Teraz musiala wyciagnac rece, zeby nie stracic rownowagi.
– Nikomu nie powiedzialas, prawda? – ciagnal. – Az do dzisiaj. Musze byc bezstronny, zeby ci pomoc, ale nie potrafie. Chce go wytropic. Jezu, chce mu polamac wszystkie kosci. Ilu mozna zamknac tych drani, a to ciagle za malo!
– Nie wiem, o czym mowisz.
– Akurat.
– Wszystkie kobiety traktujesz w ten sposob? Nic dziwnego, ze w twoim zyciu zostala tylko praca.
– Rainie, co sie wydarzylo czternascie lat temu?
– Spojrz, ktora godzina. Po polnocy. Musze leciec.
– Czternascie lat temu. Dawno, ale nie na tyle, zeby zapomniec, prawda, Rainie?
– Spotkamy sie rano? Mamy mnostwo roboty. No ale przeciez tak naprawde nie nalezysz do zespolu dochodzeniowego. Jeden telefon i juz cie nie ma, oboje o tym wiemy.
– Rainie…
– Przestan, do cholery! Czemu, kurwa nie mozesz przestac?
– Bo ja to ja! Bo nie jestem glupi i, Bog mi swiadkiem, zalezy mi na tobie! I ja tez nie jestem ci obojetny, inaczej nie przychodzilabys do mojego pokoju co wieczor, szukajac rozmowy. No wiec prosze. Pogadajmy, Rainie. Chcesz mowic. A ja chce sluchac. Dalej. Miejmy to juz za soba!
– Nie wierze w te wszystkie brednie.
– A ja nie wierze, ze zapomnialas nazwisko faceta, ktory ponoc zabil twoja matke.
Wypowiedzial te slowa z brutalna sila. Rainie zamarla. Przez chwile myslala, ze sie przeslyszala. Niemozliwe. Nikt… Jak on…
Serce dudnilo jej w piersi.
Ale to przeciez Quincy. Dlatego odgadl. W koncu byl najlepszym z najlepszych w FBI, a ona przychodzila do niego co wieczor, po trochu odkrywajac prawde.
– Nie wiesz, o czym mowisz – zaoponowala slabym glosem.
Quincy patrzyl na nia w milczeniu.
– Nie bede tak tu stala i spokojnie tego sluchala – sprobowala jeszcze raz.
Zacisnal usta.
– Co za brednie! Jade do domu. – Zrobila krok w strone wyjscia.
Wciaz sie nie odzywal.
Otworzyla drzwi. Przerzucila kurtke przez ramie bardziej zamaszyscie, niz to bylo konieczne. I zdala sobie sprawe, ze nie potrafi przekroczyc progu. Przez caly czas jej uwaga koncentrowala sie na Quincym, ktory nadal stal na srodku pokoju. Bez slowa, bez ruchu.
Bog mi swiadkiem, zalezy mi na tobie… ja tez nie jestem ci obojetny.
Zawolaj mnie, pomyslala nagle. Wlasnie to chcialam uslyszec, tylko wtedy o tym nie wiedzialam. Zawolaj mnie. Jeszcze raz. Nie moge wrocic sama. Za dlugo wszystko staralam sie kontrolowac. Jestem zmeczona, a zeszlej nocy na mojej werandzie byl ten czlowiek. Mezczyzna w czerni. Nie wiesz, co przezylam.
Zolte laki. Leniwe strumienie.
Plakala. Czula, jak lzy splywaja jej po policzkach i wstydzila sie. Nienawidzila lez. Wiele lat temu jej matka powiedziala, ze placz niczego nie daje, i miala racje. Lzy niczego nie zmieniaja. O Boze, niczego nie zmieniaja.
Zolte laki. Leniwe strumienie.
Zawolaj mnie…
Milczal. I wtedy zdala sobie sprawe, gdzie sie znajduje. Stala samotnic na parkingu. Miala na sobie kurtke, a drzwi do pokoju Quincy’ego byly zamkniete.
Noc wokol niej byla ciemna i chlodna. Rainie spojrzala w gore i zaczela liczyc gwiazdy, az wyschly jej lzy na policzkach.
Bezmiar nocy, bezmiar swiata. Byla chyba jedyna istota, ktora pocieszala swiadomosc, ze jest tylko drobina jedna z wielu.
Zawolaj mnie…
Wsiadla do wozu. Nagle zauwazyla, ze do przedniej szyby ktos przykleil plachte gazety. Na marginesie widnial dopisek: „Pokarzemy ci sprawiedliwosc, dzifko!”
Rainie wysiadla. Kluczem zeskrobala papier z szyby. Noc byla cicha. Zadnego ruchu w pokoju Quincy’ego.
Policjantka Lorraine Conner odjechala do domu.
28
Podjazd prowadzacy do domu Rainie tonal w ciemnosciach. Znowu zapomniala zostawic swiatlo na werandzie i teraz przez pomazana klejem szybe niewiele widziala. Moze zle skreci i zginie dwadziescia metrow od wlasnego progu. Albo uderzy w drzewo i skonczy sparalizowana na wozku inwalidzkim.
Jezu, potrzebowala snu.
Kiedy w koncu dotarla na miejsce, wyjela ze schowka latarke i z jej pomoca odnalazla w zbyt wysokiej trawie szlauch. Trzeba przystrzyc trawnik. I przydaloby sie go okopac. W kuchni nadal nie bylo nic do jedzenia.
Teraz jednak tkwila na podworzu o drugiej nad ranem, zmywajac klej i strzepy gazety z szyby wozu, az w koncu szklo zalsnilo w blasku latarki.
Kiedy skonczyla, dopadlo ja smiertelne zmeczenie. Zwinela powoli szlauch, rzucila go na ziemie i z trudem