dowlokla sie do schodow.
W ciagu ostatnich dni pozwolila, zeby stres wzial nad nia gore. Zdala sobie z tego sprawe, jadac dzis do domu. Za duzo koszmarow, za malo snu. Przestala sie dobrze odzywiac i zaczela szukac oparcia w Quincym, jakby jakims cudem potrafil jej pomoc. Wielki blad. Ale co sie stalo, to sie stalo.
Dzisiaj siegnela dna. Jutro znowu stanie na nogi. Juz to przezyla i wiedziala, jak taki cykl wyglada.
Przez chwile po omacku szukala kluczem zamka. Wreszcie otworzyla drzwi. Od razu poczula na twarzy powiew wiatru. Co, u licha?
Zapalila swiatlo i machinalnie siegnela do kieszeni, wypatrujac innych oznak niebezpieczenstwa. Nie miala przy sobie broni: dziewiatka i zapasowa dwudziestka dwojka zostaly w bagazniku wozu patrolowego. Trzeba bylo pomyslec wczesniej. Wylaczyla szybko swiatlo i poczekala, az oczy przyzwyczaja sie do ciemnosci. Nadal zadnych niepokojacych dzwiekow. Tylko ten powiew na twarzy. W koncu zlokalizowala jego zrodlo – przesuwane szklane drzwi na werande staly otworem.
Shep?
Zapalilby swiatlo i usiadl w widocznym miejscu. Wolalby nie ryzykowac, ze zastrzeli go jako intruza.
Dave Duncan.
Przeslizgnela sie pod sciana do kuchni, potem do sasiedniego salonu. Dwie sypialnie i lazienka na lewo, duza przestrzen na prawo. Zadnych oznak zycia.
Wtedy wzrok Rainie padl na sofe i swiat zawirowal jej przed oczami.
To niemozliwe. Wykluczone. I to tuz po rozmowie z Quincym…
Kto mogl wiedziec, jak obudzic najglebiej ukryty, najmroczniejszy koszmar?
Wyciagnela reke, zeby zapalic swiatlo. Paznokciami rysowala gipsowa sciane. Gdzie jest ten cholerny wlacznik. Swiatlo, swiatlo. Musiala to zobaczyc. Musiala wiedziec. Niemozliwe…
W koncu znalazla. Zarowki zyrandola wydobyly z mroku wnetrze salonu. Stary, okragly kuchenny stol na jednej nodze. Gleboki fotel. Wygodna splowiala, niebieska sofa. I strzelba. Oparta o porecz sofy. Piec dlugich naciec wciaz widnialo na drewnianej kolbie.
Czas sie cofnal. Rainie nie mogla go powstrzymac. Wpadla do kuchni i zaczela przetrzasac szuflade z nozami. Znowu miala siedemnascie lat i wlasnie wrocila ze szkoly.
Przestan, przestan, przestan. To niemozliwe. Strzelba przeciez trafila do policyjnego magazynu w Portland. Ona, Rainie, sprawdzila. Upewnila sie, ze juz nigdy tego cholerstwa nie zobaczy.
Chwycila pierwszy lepszy noz – maly nozyk do obierania owocow – i wrzasnela dziko:
– Wylaz, draniu!
Nikt nie odpowiedzial. Nawet sowy milczaly, a tymczasem jej matka lezala z odstrzelona glowa w salonie i… O Boze, co tam jest na suficie? O Boze, co na mnie kapie?
– Kim jestes? Kim, kurwa jestes? Wylaz, zebym cie mogla zobaczyc! Wpadla po kolei do obu sypialni. Nikogo. Szarpnela za drzwi lazienki.
Pusta. Wybiegla na werande, starajac sie nie patrzec w strone strzelby, ale oczywiscie nie potrafila sie powstrzymac. Czas chwycil Rainie za gardlo i ciagnal ja w otchlan przeszlosci.
Podobalo ci sie, co? wrzeszczy matka. Ty kurwo od siedmiu bolesci!
Chcialam, zeby przestal, jeczy Rainie.
Zamknij sie, zamknij sie. Nie miala juz siedemnastu lat. Nie byla bezbronna. Byla funkcjonariuszem policji. Byla silna. Odwrocila sie twarza w kierunku lasu, wyprostowala, uniosla glowe i ryknela:
– Wiem, ze tam jestes. Wiem, ze patrzysz, panie Dave Duncan, czy jak tam sie, kurwa, nazywasz! Chcesz mnie? To stan przede mna jak mezczyzna, ty nedzna kupo gnoju!
Jej matka: Klamiesz. Moglam sie domyslic, ze z mojej corki nic lepszego nie wyrosnie.
On mnie zgwalcil!
Jestes w ciazy, co? Tylko nie mysl, ze ci pomoge. Nie bede placic za twoje grzeszki.
Chce tylko, zeby przestal…
No to scisnij go za jaja, zlotko. To zawsze skutkuje.
Musial gdzies tam byc. Wyczuwala jego obecnosc. Ten cholerny facet z werandy, dran intrygujacy po miejscowych barach. Glupiec, ktoremu udalo sie manipulowac uczniami, wiec mysli, ze moze zadrzec z kims takim jak ona.
Rainie wbiegla do domu. Chwycila oburacz lufe strzelby jak atakujacego weza. Byla juz gotowa. Znowu wypadla na dwor. Podniosla bron do gory, wysoko az pod czarne, aksamitne niebo.
– To jakis zart? Myslisz, ze mozesz mnie wkurzac? Pierdol sie! Znajde cie, sukinsynu. Znajde cie, wiec pierdol sie!
Zamachnela sie z calych sil. Patrzyla, jak strzelba wiruje. Jak roztrzaskuje sie o pien. Oddychala z trudem. Slyszala ciche dzwonienie w uszach. Ten dzwiek nigdy nie zwiastowal niczego dobrego.
Minela chwila. I jeszcze jedna. Wsrod drzew panowala martwa cisza, chociaz wiedziala, ze czlowiek w czerni musi gdzies tam byc. Doprowadzil dziecko do morderstwa, a teraz najwyrazniej szukal nowych wrazen. Co takiego powiedzial Quincy? Iks sprobuje manipulowac policja. Bawi go to. Szczyci sie swoim sprytem.
Juz ona mu pokaze. Do diabla, wlasnie rzucila w niego strzelba i teraz miala do obrony tylko gole rece i swoj sluszny gniew. Aha, i maly nozyk do obierania owocow.
Zaczela sie smiac. Nie wiedziala, jak do tego doszlo. Stala z rozstawionymi nogami i zacisnietymi piesciami, gotowa do walki, a teraz smiala sie jak szalona. Co matka wykrzyczala do niej tamtego dnia?
No to scisnij go za jaja, zlotko. To zawsze skutkuje.
Zrozumiala. Czternascie lat pozniej wreszcie zrozumiala te wulgarna rade. Klepala sie po udach i zginala wpol w dzikich paroksyzmach smiechu.
Plakala. Lzy splywaly jej po policzkach. Drugi raz tej samej nocy. Jezu, ale jest beznadziejna.
Zeszla z werandy. Wiedziala, ze nie powinna. Tego wlasnie chcial ten dran. Ale i tak musiala.
Wsunela sie na czworakach pod deski, gdzie ziemia byla zyzna i ciemna, i zaczela rozkopywac ja golymi rekami. Coraz glebiej i glebiej. Wciaz tam byl. Wciaz straszny. Wszystko na swoim miejscu. Wciaz tam byl.
O Boze, nie miala pojecia, ze smiech moze tak bardzo bolec. O Boze, czy to jej twarz w lustrze? Te zapadniete policzki i plamy blota w ksztalcie lez?
Godzine pozniej, uzbrojona w pistolet i latarke, ruszyla do lasu. Zaczelo sie polowanie. Nie miala zludzen, co zrobi, jesli go znajdzie, i to ja przerazalo, a jednoczesnie uspokajalo.
Jakies szescdziesiat metrow od domu natknela sie na kryjowke. Za kilkoma niskimi krzewami zadeptana trawa i liscie. Ziemia byla teraz zimna, ale Rainie wiedziala, ze on tam byl. Obserwowal. Wszystko wydawalo jej sie teraz jasne. Facet, ktory popychal dzieci do morderstwa. Opetany nienawiscia facet bez jaj, niezdolny samemu pociagnac za spust. Kto by mu zaimponowal, jesli nie policjantka, ktora podobno zabila wlasna matke?
I o to dzisiaj chodzilo. Najpierw przedstawienie w barze, potem podrzucenie rekwizytow do jej salonu. Zapraszal ja do zabawy.
– Wroc jeszcze – wymamrotala Rainie. – Pokaze ci, co potrafie, ty pokrecony sukinsynu. Pokaze ci wszystko.
W drodze powrotnej do domu podniosla sponiewierana strzelbe.
Pietnascie minut pozniej zaszumialy galezie. Ktos zeskoczyl z drzewa niedaleko miejsca, gdzie przedtem stala Rainie. Dotknal ziemi, na ktorej wciaz widoczne byly odciski jej stop. Podniosl palce do ust i polizal.
Usmiechnal sie.
Doskonale.
29
Sandy O’Grady nie spala, kiedy zadzwonil telefon. Lezala na wznak w lozku, wpatrzona w szare cienie przesuwajace sie po suficie. Wczesniej snilo jej sie, ze jest znowu mala dziewczynka. Bawila sie z najlepsza przyjaciolka w wysokiej trawie, gdzies na lace. Rozpoznawaly ksztalty chmur.