Quincy niemal biegl korytarzem do wyjscia. Gdy tylko znalazl sie na parkingu, wyjal telefon komorkowy. Najpierw zadzwonil do kolegi z laboratorium kryminalistycznego. Dzien wczesniej poslal mu koszulke pocisku.
– Sprawdzales w DRUGFIRE?
– Jezu, Quincy, ciebie tez milo slyszec.
– Nie mam czasu, Kenny. Czego sie dowiedziales?
– Gdybys raczyl sprawdzic poczte glosowa, to bys wiedzial, ze spedzilem nad tym cala pieprzona noc. Slady takie same jak w przypadku dwoch innych strzelanin, Quince. Szkolnych strzelanin. Oba dochodzenia dawno zamknieto, a dzieciaki siedza w pudle. Wiec jesli te zbrodnie sie powtarzaja… Zwijaj sie do Quantico, Quincy. Jestes tu potrzebny.
– Jade do Oregonu. Jak najszybciej przefaksuj wszystkie dane na numer w Bakersville.
– Odbilo ci? Uzyto tej samej broni do trzech roznych szkolnych strzelanin w trzech roznych miejscach na przestrzeni dziesieciu lat. Co wedlug ciebie moze stac sie teraz?
– On zabije Rainie – powiedzial po prostu Quincy. – To czesc jego gry. Doprowadzi ja do ostatecznosci, a potem zaatakuje. Nie przewidzialem tego. Cholera, nie przewidzialem tego, a teraz jestem, kurwa, na drugim koncu tego pieprzonego kraju!
Zakonczyl rozmowe i po chwili siedzial juz w taksowce, pokrzykujac na kierowce, zeby jechal szybciej. Myslal o swojej corce i tych chwilach w zyciu, kiedy nie zrobil wszystkiego, co powinien.
32
Danny byl wykonczony. Dlugo po wyjsciu Rainie lezal na lozku, zwiniety w klebek, wpatrzony w jeden punkt na podlodze. Powiedzial wszystko. Nie powinien byl, ale powiedzial i teraz czul sie zupelnie wycienczony.
Tlumaczyla mu, ze tajemnice tylko pogarszaja sytuacje. Ze daja innym wladze nad nim. Danny nie byl juz niczego pewien. Mial w glowie tyle obrazow. Chcialby wylaczyc mozg, zeby to wszystko zniklo.
Rano zaczely mu sie trzasc rece i nie chcialy przestac. Opuscil go chlod i teraz cale jego wnetrze wypelnial palacy bol. Danny nie znosil dotyku wlasnej skory. Nie znosil widoku swojej twarzy w lustrze. Przydaloby mu sie cos ostrego, zeby mogl odciac sobie palce. Nie musialby wtedy ciagle widziec, jak trzymaja bron i naciskaja spust. Wtedy na zewnatrz bolaloby go tak samo jak w srodku. Wydawalo mu sie, ze to by pomoglo.
Byl zmeczony. Ale nie mogl spac. Martwil sie o Becky. Powinien ruszyc sie, zrobic cos. Ale nie wiedzial, co. Na korytarzu rozlegly sie kroki. Pojawil sie jeden z przewodnikow. Usmiechal sie jak klaun.
– Juz czas – oznajmil radosnie.
Danny spojrzal na niego obojetnym wzrokiem.
– Jedziemy na wycieczke, panie Q’Grady. Starzy wysylaja cie do wariatkowa. – Wesolek rozesmial sie ze swojego zartu.
Danny zwinal sie jeszcze ciasniej na lozku.
Za plecami dowcipnisia pojawilo sie dwoch mezczyzn. Byli ubrani w mundury i wydawali sie Danny’emu znajomi. Trzymali kajdanki. Mury zakladu poprawczego opuszczalo sie ze spetanymi nogami. Opor nie mial juz sensu. Tak czy inaczej zabiora Danny’ego.
Do wariatkowa. Palilo go w srodku. Zalowal, ze nie ma nic ostrego.
Wstal, jak mu kazano. Podniosl rece. Mlodszy mezczyzna najpierw skul mu nogi. Nie zacisnal kajdanek zbyt mocno. Nie tak jak ostatnim razem. Wtedy wokol kostek zostaly pregi. Z wyrazu twarzy tego czlowieka Danny wyczytal, ze cos sie zmienilo.
Danny siedzial cicho. Mlodszy policjant zapial mu pas i przykul do niego rece. Gotowe.
Starszy kiwnal glowa. – Danny – powiedzial surowym, znajomym glosem.
Widocznie musial go wczesniej spotkac. Moze byl znajomym ojca. Stary dobry Shep kochal swoje mundurowe bractwo. Bycie glina nie moglo byc teraz dla niego latwe.
Funkcjonariusze wyprowadzili Danny’ego do wozu patrolowego policji z Cabot. Wskazali mu tylne siedzenie, a sami zajeli miejsca z przodu. Co chwila spogladali po sobie, ale nie mowili duzo.
Danny nie zadawal pytan. Nie wiedzial, dlaczego jedzie do wariatkowa, na jak dlugo i co sie tam bedzie z nim dzialo. Milczal. Zalowal tylko, ze nie ma czegos ostrego. Odciac palce. Nie musialby juz patrzec na swoje rece. Panna Avalon, panna Avalon, panna Avalon.
Uciekaj, Danny, uciekaj!
Samochod ruszyl. Starszy policjant przygladal sie wiezniowi w lusterku wstecznym. Danny’emu nie podobalo sie to spojrzenie. Skulil ramiona, zeby stac sie jak najmniejszym.
Dziesiec minut pozniej mezczyzna spojrzal na mlodszego kolege.
– Tutaj?
– Miejsce dobre jak kazde inne.
– Hej, ty – policjant zwrocil sie do Danny’ego. – Trzymaj sie.
Woz nagle skrecil i zaczal podskakiwac na poboczu drogi. Danny pomyslal, ze kierowca zahamuje. Ale on jeszcze przyspieszyl. Bum.
Sila uderzenia rzucila chlopca do przodu na szybe kuloodporna. Zamrugal oczami. Wokol wirowal tuman kurzu. Kiedy Danny w koncu oprzytomnial, zdal sobie sprawe, ze woz patrolowy uderzyl o drzewo. Spod maski wydobywala sie para. Policjanci wygladali na oszolomionych, mlodszemu krew splywala po czole.
– Cholera – wymamrotal i skrzywil sie, dotykajac rany. – Cholera, bedzie wygladac autentycznie.
– Wysiadaj – rozkazal starszy policjant. Krwawila mu warga, a policzek wygladal na posiniaczony. – Na litosc boska – powiedzial z wiekszym zniecierpliwieniem – bierz kluczyki i jazda stad. Tata ci nic nie mowil?
Danny w koncu zdal sobie sprawe, ze tylne drzwi sa otwarte. Zrobil to ktorys z nich, czy moze same sie otworzyly pod wplywem uderzenia? Nie pamietal. Cialo Denmy’ego zaczelo sie poruszac jakby bez udzialu jego woli.
Wysiadl z wozu. Obaj policjanci jeczeli. Ktos odezwal sie skrzekliwie przez radio. Zaczeli jeczec jeszcze glosniej, a starszy z nich wskazal na kluczyki dyndajace mu przy pasie.
Danny chwycil je i rozpial kajdanki. Zauwazyl, ze nadjezdza nastepny policyjny woz, ale juz nie z Cabot. Ten byl z Bakersville i Danny od razu poznal, kto siedzi za kierownica.
Rzucil kluczyki w trawe. Skoczyl do przodu i wyrwal zaskoczonemu policjantowi bron.
Oczy mezczyzny pobielaly ze strachu. Zaczal cos belkotac, ale Danny nie czekal, zeby go wysluchac. Mgla podniosla sie. Nie mial juz watpliwosci.
Biegl. Prosto do wawozu. Przedzieral sie przez zarosla. Slyszal wolania policjantow i ojca.
– Czekaj, czekaj, probujemy ci pomoc.
– Synu, prosze…
Danny przyspieszyl.
Mial teraz bron i dokladnie wiedzial, co z nia zrobi. Przeciez nie byl glupi.
Tuz po siedemnastej trzydziesci dyrektor Steven Vander Zanden wjechal na zaokraglony podjazd przed swoim domem. Abigail siedziala obok meza, trzymajac go za reke. Od strzelaniny wyraznie czula potrzebe fizycznej bliskosci. Czesciej gladzila go po policzku, przytulala sie podczas snu.
Od lat nie byla wobec niego tak czula i Steven nie wiedzial, co ma o tym myslec. Smutek i poczucie winy zwiazane z Melissa sprawily, ze byl zonie wdzieczny za kontakt, ktorego tak bardzo potrzebowal. A jednak im ona byla milsza, tym on czul sie gorzej.
Dzisiaj zrozumial, ze musi powiedziec jej prawde. Po prostu wszystko otwarcie wyjawic. I zobaczyc, co Abigail zrobi.
Ale rano zona zaproponowala, zeby pojechali na plaze, odpoczeli troche. Od czasu strzelaniny byl bardzo zapracowany. Tylu ludzi potrzebowalo pomocy i tyle watpliwosci nie pozwalalo mu zmruzyc oka. Mina miesiace, zanim upora sie z konsekwencjami tej tragedii. Miesiace, zanim znowu zdola byc dobrym dyrektorem szkoly i przewodnikiem uczniow.
Abigail miala na sobie nowa letnia sukienke, ktora wczoraj widocznie kupila u Searsa. Intensywny blekit ozywial jej oczy i Steven zlapal sie na tym, ze obserwuje ja. Zauwazyl, jak sie usmiecha. W koncu dotarlo do